Indowy znów zamilkł, żeby pomyśleć.
— Czy potrafisz określić kolor nieba, Brunhildo? — zapytał wreszcie.
— Tak.
— Czy widzisz kolor ziemi?
— Tak, Rinteelu.
— Czy potrafisz zmienić postrzegane kolory? Zmodyfikować to, co widzisz?
— Tak.
— Dobrze. Chcę, żebyś zmodyfikowała je tak, by ziemia i niebo były zielone.
— Dobrze, Rinteelu. Zrobiłam to.
— Dobrze, bardzo dobrze. Dziękuję, Brunhildo. Jakie kolory pozostały?
— Tylko srebrne kształty posleeńskich okrętów.
— Doskonale. A teraz, Brunhildo, chcę, żebyś wystrzeliła wszystkie oprócz dwóch pociski kinetyczne. Ale nie wolno ci celować w zieleń.
Armata elektromagnetyczna czołgu natychmiast uniosła się niemal pionowo w górę, wieża się obróciła i czołg zaczął dygotać od wysyłanych w górę impulsów śmierci.
Wtedy Indowy się uśmiechnął; szaleństwo całkowicie nim owładnęło. Kiedy czołg został w końcu zniszczony przez ogień Posleenów, Rinteel wciąż się uśmiechał.
Odgłos szponów obcych na betonowej podłodze, odbijający się echem od kamiennych murów i stalowych drzwi starego więzienia, napełniał Guntera Stössela przerażeniem.
Strażników nie było; odeszli, śmiejąc się z losu więźniów, których rozmyślnie zostawiali na pastwę Posleenów. Nie poruszały ich błagania ani propozycje przekupstwa. Chociaż na ich kołnierzach nie błyszczały Sigrunen, strażnicy mieli chyba wiele wspólnego z umysłowością tych, którzy nosili je w dawniejszych czasach. Na pewno zaś nie czuli litości dla tych więźniów, którzy odsiadywali wyroki za kolaborację z Darhelami.
Dygoczący w swojej celi — bo z odejściem obsługi więzienia przestało działać ogrzewanie — Günter podskoczył, słysząc wrzask dobiegający zza zakrętu korytarza. Słów wrzeszczącego, o ile to były słowa, nie dało się zrozumieć. To było właściwie wycie, błaganie o litość.
Wycie nagle ucichło jak ucięte nożem. Gunterowi zdawało się, że usłyszał odgłos spadania czegoś na betonową podłogę, ale nie był pewien. Był za to pewien, że słyszy koncert warczącego, mlaskającego ucztowania. Słyszał też krzyki, i błagania dobiegające z innych cel.
Odgłos szponów na betonie przybliżał się. Wrzaski kojarzące się z dziewiętnastowiecznym domem wariatów były coraz głośniejsze i bliższe.
Kiedy posleeński cosslain dotarł do celi Guntera i rozwalił zamek, znalazł go chowającego się pod kocem w drugim kącie pomieszczenia. Cosslain zerwał koc i wywlókł Guntera za włosy na korytarz, gdzie wszyscy mogli się pożywić bez przepychanek, często prowadzących do wewnętrznych walk między Ludem.
Po pełnym przerażenia oczekiwaniu, po coraz głośniejszym koncercie wrzasków, błagań i stukotu spadających głów, Günter bez wątpienia był zupełnie obłąkany. Kiedy obcy wyjął miecz borna i uderzył nim w jego kark, odrąbując mu głowę, mężczyzna był tak samo obojętny jak on.
— Wszystko stracone — mruknął kanclerz głosem pozbawionym nadziei.
Leżący na szpitalnym łóżku Mühlenkampf wzruszył ramionami.
— Przegraliśmy bitwę, Herr Kanzler. Ale nie przegraliśmy jeszcze wojny.
W jakim wszechświecie żyje ten człowiek?, zdziwił się kanclerz.
Mühlenkampf jakby czytał w jego myślach.
— Bitwa to nie wojna, nawet seria bitew to nie wojna, Herr Kanzler. Ta wojna nie będzie skończona, dopóki ostatni z nas, kopiący i kąsający, nie zostanie wyciągnięty z ostatniego okopu albo ostatniej jamy, po wystrzeleniu ostatniego pocisku. Uratowaliśmy blisko dwadzieścia milionów naszych rodaków, podobna liczba znalazła schronienie w Alpach. Dodajmy do tego kilka milionów Francuzów, Polaków, Czechów i Włochów. Ludzie, których uratowaliśmy, są bardzo cenni: to kobiety, które urodzą mnóstwo nowych żołnierzy, mądrzy rolnicy, uzdolnieni robotnicy. Uratowało się też dość żołnierzy, żeby zasiać ziarno, z którego wyrosną potężne armie. Na północy i południu znów urośniemy w siłę. A wróg nie ma szans wygrzebać nas ani spod skandynawskich śniegów, ani z alpejskich fortec. Prędzej zagłodzi się na śmierć. Ale my nie będziemy głodować, Herr Kanzler. O tak, porcje mogą być skąpe, dopóki nie wyrwiemy się z naszych górskich umocnień. I co z tego? Volk stał się zbyt miękki za czasów dobrobytu, a chudy wilk to wilk zły. Nie, Herr Kanzler. Wojna nie jest przegrana, dopiero się zaczyna.
Niedobitki dywizji Charlemagne — dwa tysiące ludzi z dywizji, która kiedyś liczyła dwadzieścia tysięcy i straciła blisko dwa razy tyle w walce — dotarły w bezpieczne miejsce. W stosunkowo niewielkim zakątku olbrzymiego sztokholmskiego podmieścia ocalali francuscy cywile powitali przyjaźnie mały oddział, który był wszystkim, co pozostało z wielkiej niegdyś i walecznej armii. Chłopców i dziewczynki w wieku od dwunastu lat w górę zamieniano już w to, czego ich naród potrzebował, by przetrwać: żołnierzy.
Dla Isabelle to była ohyda — brać tak młodych ludzi i wypaczać ich serca i umysły, robić z nich maszyny do zabijania. To była ohyda, ale Isabelle wiedziała, że nie najstraszniejsza z możliwych. Mogło jej się to nie podobać, mogła nawet nie móc powstrzymać się od nienawiści. Ale wiedziała, że jest w stanie pogodzić się z tym, bo alternatywa była o wiele gorsza.
Pomyślała o starym amerykańskim serialu science-fiction „Podróż do gwiazd” czy jakoś tak. Kiedyś bardzo go lubiła, chociaż już w dwie minuty po zakończeniu odcinka fabuła wydawała jej się mało wiarygodna. Nie trafiała też do niej zbytnio filozofia serialu.
Ale dwie prawdy przypadły jej do gustu. Ta mniej ważna brzmiała: „Posiadanie nie jest tak satysfakcjonujące jak pragnienie posiadania”. O wiele ważniejsza, zwłaszcza w obecnych okolicznościach, była prosta prawda: „Przetrwanie znosi programowanie”.
Przeszła do małego pomieszczenia w swoim mieszkaniu, właściwie niewiele większego od schowka, gdzie spał Thomas, kiedy nie miał służby w Charlemagne. Uchyliła drzwi i popatrzyła na syna.
Wyczuwając, że śpi, zaryzykowała otworzenie drzwi na tyle, żeby wejść. Nie chcąc go obudzić, Isabelle usiadła na podłodze. Była wystarczająco wysoka, a łóżko dość niskie, by mogła bez problemu pogłaskać go łagodnie po twarzy.
Przetrwanie znosi programowanie, pomyślała. Ja zostałam zaprogramowana przez moją matkę, która widziała, jak Francja przegrywa trzy wojny z rzędu, i doszła do wniosku, że cały ten proces jest daremny. Moja matka została zaprogramowana przez swoją matkę, która bała się, że nigdy nie wyjdzie za mąż, bo pierwsza wojna światowa mocno wytrzebiła mężczyzn. A ty, mój synu, zostałeś zaprogramowany przeze mnie.
Wychowałam cię na dobrego chłopca, ciepłego i łagodnego. Dlatego kiedy przyszła pora i musiałeś zrobić coś strasznego, żeby nie dopuścić do czegoś jeszcze gorszego, nie potrafiłeś. Ale to moja dłoń powstrzymała twoją, moje serce kochającej matki złamało twoje. Wina, mój synu, jest po mojej stronie.
Dlatego jutro, kiedy obudzisz się na śniadanie… i każdego następnego poranka będzie przy tobie matka, która włoży całe serce i duszę w uczynienie z ciebie kogoś, kim nigdy nie chciałam, żebyś był: żołnierza. Matka, która będzie ci doradzać, podpowiadać i wspierać, żebyś został najlepszym francuskim żołnierzem w tym stuleciu.