Na pokładzie okrętu flagowego floty transportowej, specjalnej jednostki wypożyczonej od Amerykanów i nazwanej Chesty Puller, w sali narad spotkało się dowództwo sił naziemnych. Spotkali się nie po to, by się naradzać, planować czy wydawać rozkazy, lecz by spędzić w miłej atmosferze kilka godzin pozostałych do desantu.
Po okręcie przebiegały fale wibracji, kiedy wysyłał w dół, na powierzchnię świata Darhelów, kolejne ładunki kinetycznej śmierci. Mühlenkampf i jego mieszany sztab oficerów SS i samurajów obserwowali z zadowoleniem na głównym ekranie, jak jaśniejące linie opadających pocisków kinetycznych kończą się aktynicznymi rozbłyskami i rodzą chmury gniewnej czerni.
Kilka wrogich statków próbowało zbiec. Wywrzaskując daremne zapewnienia, że są pełne personelu cywilnego, statki próbowały przebić się przez ludzką blokadę. Ale w myśl odwiecznych ludzkich praw wojny, atakowanie cywilów uciekających z oblężenia było najzupełniej dopuszczalne. Owe prawa nic nie mówiły o przewidywanej długości oblężenia. Liczniejsze okręty eskorty zajęły się niedoszłymi uciekinierami, a ciężkie jednostki dalej bombardowały powierzchnię planety.
Chesty Puller znów radośnie zadrżał. Uśmiechając się ponuro — drżenie skojarzyło mu się z jego ostatnią sesją z kobietą — Mühlenkampf uniósł szklankę w milczącym toaście. Solidnie was wypierdolimy, pomyślał, wy spiczastouche skurwysyny.
Atak na Darhelów od początku sprawiał wrażenie dokładnie zaplanowanego — ich baterie obrony planetarnej uciszano jedną po drugiej. Trwało to kilka godzin, które ludzie spędzili radośnie na słodkim smakowaniu zemsty, obecnej i przyszłej. Chociaż okręt rozbrzmiewał przez jakiś czas okazjonalnymi trafieniami darhelskich baterii, to też szybko ustało.
Kiedy baterie uciszono, flota mogła przenieść uwagę na centra mieszkalne. Generał porucznik Horida, dowodzący korpusem pancerzy wspomaganych w służbie Jego Cesarskiej Mości, chrząknął z zadowoleniem, patrząc, jak darhelskie miasta jedno po drugim są rozbijane w pył. Tak samo ginęły nasze miasta… z waszego poduszczenia, złe kami… demony.
Na twarzy generała brygady Dietera Schultza pojawił się cień uśmiechu. Był generałem brygady, ponieważ SS zachowało normalny system stopni zachodnich armii i nie wróciło do skomplikowanej hierarchii, której kiedyś używało, spadku po dawnym SA, czyli Sturmabteilung. Na jego kołnierzu wciąż jednak lśniły dwie błyskawice, na ramieniu zaś miał opaskę, z napisem „Michael Wittmann”. Schultz miał dowodzić kontyngentem ciężkich pojazdów pancernych. Nie mógł się już doczekać możliwości przetestowania swojej brygady Tygrysów model E przeciwko darhelskim pseudorobotom. Był pewien, że jego własny Tygrys, Gudrun, świetnie da sobie z nimi radę.
U stóp Dietera leżał hełm widywany już tylko na defiladach. Ten hełm zawsze był z nim. Był napełniony ziemią, rosło w nim kilka kwiatów.
Po wyjątkowo widowiskowym uderzeniu Harz, sierżant major brygady Michael Wittmann, stuknął się szklanką z Toshiro Nagoyą, oficerem operacyjnym Horidy. Benjamin z Judy Machabeusza pomyślał o swoim rozproszonym i wyrzynanym narodzie.
— Oko za oko… — szepnął. — Krew za krew. Rozległ się sygnał interkomu.
— Panowie, już pora — oznajmił łagodny damski głos. To była admirał Yolanda Sanchez, krwiożercza filipińska dziwka, jak często ją nazywano, dowodząca Połączoną Flotą; rozkazała mężczyznom udać się do swoich przedziałów desantowych.
Rozmowy umilkły, oficerowie i podoficerowie ruszyli szybkim krokiem do czekających żołnierzy i maszyn. Wychodząc, każdy z nich klepał nabożnie prawą ręką w gablotę z pseudoszkła, zawierającą poskładany zamszowy koc — wciąż jasnowłosy mimo upływu wielu wieków — i przymocowaną do ściany głowę Posleena, z pyskiem wykrzywionym w grymasie cierpienia.
Ostami wychodził Mühlenkampf.
— Aldenat’ byli zupełnie jak dzieci — powiedział cicho, wciąż patrząc na ekran pokazujący zagładę świata i cywilizacji, jakby Darhelowie mogli go usłyszeć. — Nie myśleli, że majstrując przy Posleenach, zrobią coś zupełnie innego niż zamierzali. Tak samo mylili się, zmieniając was, Elfy. Ale mimo tych dwóch przykładów wam wciąż się zdawało, że jesteście sprytniejsi i że uda wam się zmienić nas tak, żebyśmy pasowali do waszych celów. Teraz zaś otrzymujecie zupełnie inny od zamierzonego efekt. Teraz my chcemy zmienić was, i nam się to uda. A to dlatego, że mierzymy skromniej. Chcemy tylko zmienić was w wymarły gatunek. Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni z tego, co stworzyliście…
Daleko, wiele, wiele parseków stąd, duchy Michaela Wittmanna i wielu innych uśmiechnęły się, dopijając swoje bier.
POSŁOWIE
„Nie jestem, oczywiście, zwolennikiem przemocy. Chcę tylko mieć pewność, że ludzie nie zapomną o jej istnieniu”.
Ta opowieść zaczęła się jako swego rodzaju wyzwanie.
John Ringo stworzył bardzo interesujący i bardzo krwawy cykl nazywany Uniwersum Posleenów, Wojną z Posleenami albo Dziedzictwem Aldenaty. Cykl ten opowiada o inwazji obcych — takich Mongołów kosmosu — i o dekadenckiej galaktycznej cywilizacji, która jest w stanie dać Ziemi technologię niezbędną do jej obrony, a jednocześnie potrzebuje ludzkich żołnierzy, gdyż główne gatunki Galaksjan zostały genetycznie i/lub kulturowo wmanipulowane w pacyfizm. Opisana tu technologia to oczywiście fajne rzeczy, ale najciekawsze są jej społeczne implikacje. To główna przyczyna, dla której czytelnik nie znajdzie w „Warcie na Renie” tyle galaktycznej technologii (dla niewtajemniczonych: GalTechu), ile można by się spodziewać. Osiągnięciem GalTechu, które ma chyba największy potencjał społeczny, jest możliwość odmładzania ludzi.
John namawiał fanów — jednym z nich jest Tom — by przysyłali mu opowiadania i krótkie powieści o wydarzeniach na Ziemi — i poza nią — których nie zamierzał w swoim cyklu poruszać. Chciał je zebrać — te, które uznałby za odpowiednio dobre — i wydać jako antologię.
Początkowo Tom nie był specjalnie zainteresowany, mając inne zajęcia (na przykład cykl, który planuje napisać z Johnem… Tak, to taka mała sugestia: dokończ zarys fabuły, John). Ale im dłużej o tym myślał i im dłużej zastanawiał się nad kwestią odmładzania i wojny na wyniszczenie, jaką wydali ludziom obcy, tym bardziej ten pomysł go fascynował.
Rozmowa między nimi przebiegała mniej więcej tak:
Tom (który akurat wtedy mógł coś pić): Wiesz, stary, tak sobie myślałem o Niemcach, o nadciągającej inwazji i odmładzaniu; będą im potrzebni wszyscy wyszkoleni i doświadczeni bojowo żołnierze, których uda im się znaleźć.
John (który akurat wtedy mógł nic nie pić): No, aha.
Tom: Myślałeś kiedyś, skąd by ich brali? Powiedzmy, z Waffen SS?
John: — Fajooowooo. Zróbmy to. Już mi się podoba. Co ważniejsze, Jimowi też się spodoba.
Poszli więc do Jima. Najpierw przycisnęli go do muru. Potem zaczęli go męczyć. On się nie dawał. Oni też nie rezygnowali… i reszta okazała się historią.
Podczas wspólnego pisania rozmawiali całymi godzinami o istocie wojny z Posleenami, zwanej też Wojną Posleeńską. Tom znacznie poszerzył horyzonty Johna, a interaktywne reakcje Johna („Nie, cholera jasna, Tom, nie możemy, kurde, ukrzyżować zielonych”. „A możemy ich powiesić?”. „Och, no dobra”) oczywiście wzbogaciły zarys obmyślonego przez Toma uniwersum. Tom jest podpułkownikiem piechoty (wyszkolonym rangersem, inspektorem generalnym, specem od zadań specjalnych i w ogóle) i wszystkie związane z tym sprawy traktuje bardzo poważnie („Pamiętaj, możesz nie lubić skubanego IG… ale IG cholernie lubi ciebie”). John zaś lubi w swoich rzeziach odrobinę humoru. Może wam się uda ich rozróżnić.