Miałem tego wszystkiego dość. Już poczerwieniało mi w oczach od tej nieustannej jatki. Zatrzasnąłem drzwi i zamknąłem je na klucz tkwiący w zamku. Klucz schowałem do kieszeni.
Przyjrzałem się trupowi. Zaintrygowany rodzajem podstępu, jaki pozorował śmierć mej ostatniej rzekomej ofiary, rozpiąłem zalany czerwoną farbą płaszcz i usunąłem resztki koszuli z piersi plastykowego lekarza. Miał dziurę w klatce piersiowej po eksplozji małego ładunku wybuchowego. Plastry utrzymywały na wysokości serca rozerwany pakiecik trotylu, zaś cienki drut – poprzez miniaturowy detonator – przebiegał rękawem do lewej dłoni.
– W imieniu prawa, otwieraj! – zabrzmiał ostro jakiś głos poza drzwiami.
Krzykowi towarzyszył łomot pięści.
– Cisza tam! – zawołałem jeszcze groźniej.
– A co? – głos przycichł, nieco speszony moim zuchwalstwem, lecz zaraz podsunął z podejrzaną domyślnością: – Zastrzelisz zakładników, jeżeli wyważymy drzwi?
– On to uczyni, jak mamę kocham, panie kapralu! – zawył jeden z sanitariuszy.
– Jasne! – potwierdziłem twardo. – Sami widzieliście, do czego jestem zdolny.
Zakładnicy – powtórzyłem w myśli. Skąd ja to znałem? Gdzie już widziałem te wszystkie ograne kawałki?
Usiadłem pod ścianą z rewolwerem w ręku. Wiedziałem, że pod groźbą tej prawdziwej broni mógłbym stawiać karabinierom terrorystyczne warunki. Wolność – w zamian za życie sanitariuszy.
– Nie zrobię im krzywdy – powiedziałem w przestrzeń – jeśli pozwolicie mi stąd wyjść i odjechać podarowanym samochodem.
– Zgoda – odparł głos na korytarzu.
– Ale poprowadzę zakładników do wozu pod lufą i zastrzelę ich w przypadku, gdybym zobaczył gdzieś po drodze kogoś uzbrojonego.
– Przyjmujemy ten warunek. Otwieraj!
Zgoda wyrażona tak szybko i skwapliwie musiała obudzić podejrzenie, toteż kapral, spostrzegłszy głupstwo w rozkazie: “Otwieraj!", poprawił się po chwili głębszego namysłu:
– Sytuacja jest zbyt skomplikowana. Sam nie mogę podjąć tak ważnej decyzji. Dam odpowiedź po porozumieniu z naszymi zwierzchnikami. Zaraz idę do telefonu.
Wyobrażałem sobie, do jakiego telefonu idzie. Odchodząc zostawił w korytarzu czterech wartowników. Nie wierzyłem w pertraktacje. Niezależnie od treści uzgodnionej decyzji zatłukliby mnie gdzieś z ukrycia, zanim doszedłbym do podstawionego wozu – uzmysłowiłem sobie z całą wyrazistością. Również sztuczne prawo nie musiało się liczyć ze słowami rzuconymi zbrodniarzowi.
Czekałem na głos spoza ściany wiedząc, że nie przyniesie mi on przyrzeczonej wolności.
Mijały godziny. Od czasu do czasu kręciłem się między nieruchomymi manekinami. Wszystkie te atrapy odegrały już swe epizody w marginesowej części tajemniczego scenariusza Kroywenu, jaki bezwiednie i mimo woli realizowałem od rana. Nie musiały dalej kreować swych peryferyjnych ról.
Nie miałem żadnej koncepcji rozumnego postępowania. Gorzej: w ogóle nie wyobrażałem sobie teraz życia na zawsze przekreślonego widmem dokonanych zbrodni, jeżeli miało ono trwać wśród dekoracji, nawet wówczas, gdybym zdołał stąd wyjść. Czy to była tragedia, czy farsa? – nikt mi nie wskazywał odpowiedzi właściwej i dlatego w myślach wpadałem z jednej skrajności w drugą: to drżałem ze strachu przed karą za śmiertelne ciosy, to bawiłem się, widząc w nich kpiny i żart.
Do wieczora czekałem biernie na dalszy rozwój wypadków. Ale nic nie nastąpiło. Wreszcie zapadła noc. Zamknąłem sanitariuszy w gabinecie, a sam wyciągnąłem się na podłodze sekretariatu, którą pokrywał barwny rysunek okazałego dywanu. W całej tej makabrycznej zabawie realny był tylko skręt moich kiszek wywołany trzydziestogodzinnym postem. Żołądek – widać – nie umiał symulować uczucia sytości.
Lecz jak to się działo, że żyjąc wśród dekoracji, które otaczały mnie przez lata całe, nie dostrzegałem ich? Zasnąłem z tą myślą.
Tak upłynął poniedziałek.
5
Świtało, kiedy otworzyłem oczy. W gmachu i poza oknem panowała cisza. Usłyszałem tylko jakiś metaliczny szczęk. Dobiegł z zamka drzwi, które oddzielały gabinet od sekretariatu. Ten szczęk właśnie postawił mnie na nogi.
– Panie kapralu! – Wołanie sanitariusza tłumiła do cichego szeptu gruba warstwa tkaniny dźwiękochłonnej pokrywająca drzwi gabinetu. – Rozwalcie natychmiast tamte drzwi! My siedzimy w drugim pokoju i jesteśmy tu bezpieczni!
– Jak to, jesteście tam bezpieczni? – szepnąłem do siebie z niedowierzaniem. – A mój rewolwer, to co?
Sięgnąłem do kieszeni po odpowiedni klucz. Kiedy po kilku nieudanych próbach ulokowania go w zamku pochyliłem się nad nim, zrozumiałem, co sanitariusze mieli na myśli: ze swej strony wepchnęli do zamka jakieś śmieci, uniemożliwiając mi otwarcie drzwi, poza którymi uwięziłem ich na noc.
A to dranie! – pomyślałem z nagłym rozczuleniem. – Sprytnie to sobie ułożyli. Szczęście dla mnie, że z tego wołania nie dotarło ani jedno słowo na korytarz. W przeciwnym wypadku musiałbym dalej zabijać i sam bym zginął. Nieudany chwyt sztucznych zakładników świadczył jednak o ich gotowości do podstępnego działania, gdyby wyłoniła się okazja, toteż na dotrzymanie słowa karabinierów również nie mogłem liczyć.
Lecz wiadomość o swej korzystnej sytuacji sanitariusze mogliby napisać na kartce papieru i zrzucić ją przez okno. Musiałem więc jakoś zabezpieczyć się przed skutkami takiego manewru. Raz już mocowałem się z tymi drzwiami i pamiętałem, że tylko ich rama była twarda, zaś cały środek wypełniała ta właśnie gruba poduszka izolacyjna, która stłumiła alarm. Kierownik dobrze był odgrodzony od podsłuchującej sekretarki.
W podręcznej walizce doktora, wśród imitacji różnych przyborów lekarskich i narzędzi chirurgicznych, znalazłem drugi stalowy skalpel. Wyciąłem nim duży otwór w drzwiach gabinetu, usuwając z nich miękką poduszkę. Po tej operacji kazałem zakładnikom przejść do sekretariatu. Mieliby oni teraz zawiedzione miny, gdyby mogli – na swych sztywnych maskach – rozluźnić nieco grymasy szczęścia odlanego z masy plastycznej. Przez następną godzinę z korytarza dochodziło monotonne ględzenie wartowników. Zdecydowani na długotrwałe oblężenie statystowali w ospałej akcji, czytając wojskowy regulamin.
Patrzyłem bezmyślnie na torbę sanitariusza, z której – przez długą dziurę po rewolwerowej kuli – już wczoraj (co wtedy zauważyłem) wysunął się zwój jakiejś linki.
Na co im ten powróz? – zadałem sobie wreszcie proste pytanie. I odgadłem:
– Siadajcie plecami do siebie – rozkazałem. Ociągali się, udając nie wtajemniczonych. Popchnąłem ich łagodnie na podłogę. Potulnie wsparli, się o siebie plecami. Odciąłem skalpelem kawałek linki ze zwoju i związałem ich razem. Gumowe usta – aby nie mogli porozumieć się z wartownikami – zakleiłem im szczelnie dużymi plastrami opatrunkowymi, które wydobyłem z torby. Skalpel ukryłem w kieszeni po zabezpieczeniu ostrza trzecim plastrem. Przymocowałem początek linki do rury pod oknem sekretariatu i wyrzuciłem za okno jej koniec.
Zwoje rozwinęły się gładko: linka sięgnęła do pięćdziesiątej ósmej kondygnacji, czyli do okna znajdującego się o cztery piętra niżej. O tak wczesnej porze na ulicy pod Temalem nie było jeszcze żadnego ruchu. Wśród samochodów parkujących pod ścianą gmachu dostrzegłem jednak dwa nowe radiowozy i dużą ciężarówkę wojskową, która wieczorem przywiozła tu większą liczbę karabinierów.