Выбрать главу

Kim oni właściwie byli i kim ja sam byłem do wczorajszej nocy, zanim wskazana tajemniczym Palcem ruchoma i gadająca porcja sztucznego tworzywa, w postaci której trwałem przez całe pozorne życie, uległa przemianie w ludzkie ciało? Zatem kim oni byli – a raczej należałoby zapytać: czym? Czy byli automatami? – myślałem. – Nie! Byli manekinami. Jedne od drugich odróżniają te same – cechy, jakie pozwalają rozpoznawać narzędzia wśród dekoracji. Automat jest maszyną, której wygląd zewnętrzny wyznaczają potrzeby określonego działania. Swym kształtem nie musi naśladować błędów konstrukcyjnych w budowie ludzkiej postaci; dlatego nie kopiuje jej. Manekin zaś jest dekoracją stworzoną wyłącznie dla swego zewnętrznego wyglądu.

Więc byli ruchomymi i gadającymi dekoracjami. Zastępowali prawdziwych ludzi wszędzie tam, gdzie obecność autentycznych postaci – ostrością ról kreowanych w nieodpowiednich miejscach sceny – rozpraszałaby uwagę Widza, odrywając ją od właściwych aktorów i kierując na mało istotne tło.

Ale jak byli zbudowani wewnętrznie i czy odczuwali ból? Skalpelem ukrytym w kieszeni – po zerwaniu zeń plastra – naciąłem kapralowi udo. Sierżantowi (ośmielony obojętnością tamtego) podważyłem ostrzem jabłko w kolanie i obejrzałem je ze wszystkich stron. Było odlane z twardej różowej masy plastycznej. Obydwaj nie mrugnęli nawet, kiedy ich kaleczyłem: siedzieli sztywno jak mumie, ze szklanymi oczami utkwionymi w perspektywie pogrążonej w półmroku ulicy, którą zamykały w dali zalane słońcem tarcze drapaczy chmur.

Oni nie czuli bólu, a ja czułem realny niesmak po tej drastycznej, choć pozorowanej operacji. Dawał mi on pewność, że w nowej swej postaci nie jestem sadystą. I nie byłem również jednym z tych pospolitych wandali, którzy znajdują swe liche orgazmy w niszczycielskich aktach przemocy i siły rozładowywanej skrycie nad martwymi przedmiotami, bo tak żałosna działalność, jak demolowanie pustych opakowań, nie przynosiła mi – co wiedziałem już wcześniej – nawet namiastki tej intymnej rozkoszy, jaką tamci, prując nożami oparcia foteli w wagonach metra lub urywając słuchawki przy telefonach ulicznych, otrzymują za darmo.

U celu tej ponurej jazdy stała maskowana fasadą jednej przyzwoitej ściany prymitywna kopia posterunku karabinierów. Stała gdzieś pośrodku Uggioforte, w dzielnicy nieomal całkowicie imitowanej ogromnymi makietami domów.

Zatrzymaliśmy się tam. Dwa pozostałe radiowozy kolumny, która asekurowała pierwszy samochód, parkowały pod posterunkiem do czasu, aż znalazłem się za grubymi kratami. Przedtem kapral zajął miejsce przy prawdziwej maszynie do pisania i pod dyktando sierżanta sporządził protokół mojego wstępnego zeznania. Po przesłuchaniu gotowy protokół powędrował na stół sierżanta, który dopisał na nim odręczną adnotację, zostawiając niżej miejsce na mój autograf. Cały papier pokrywały rzędy liter chaotycznie wystukanych na maszynie. Cztery linijki regularnej spirali nakreślone długopisem przez sierżanta tuż pod maszynowym tekstem jego kolegi uzupełniały trafnie głęboką myśl celnie sformułowaną przez kaprala. Podpisałem ten rekwizyt czytelnie: pełnym imieniem i nazwiskiem – co na obecnych nie wywarło żadnego wrażenia.

Zamknęli mnie w oddzielnej celi. Obok, w głębokiej wnęce – poza wykoślawioną przez upał i czas plastykową kratą tymczasowego aresztu – tkwiły trzy woskowe figury. Przedstawiały stałych bywalców komisariatu: szpetną i ponurą prostytutkę, z wyglądu starą awanturnicę uliczną, opoja nurzającego się w namiastce własnych brudów oraz całkiem sympatyczną babcię, cierpiącą na zanik pamięci, która wyszła z domu i dotychczas jeszcze nie powróciła. Obecność tak dobranego towarzystwa prowadziła mnie do wniosku, że posterunek ten posiada wyposażenie typowe – może znormalizowane dla większości tego typu komisariatów.

W południe poinformowałem kaprala o swym pragnieniu i głodzie. Kiedy dostałem pusty kubek i drewniany klocek w kształcie kromki razowego chleba, zdenerwowałem się ostatecznie: wykorzystując nieuwagę strażników, rozkroiłem skalpelem tekturową ścianę wnęki i przez powstałą w niej nieestetyczną dziurę swobodnie – choć z pewnym zdziwieniem – po prostu wyszedłem na ulicę.

Pod gołym niebem słońce prażyło niemiłosiernie. Miałem też wrażenie, że zwracam uwagę fałszywych przechodniów swym niedbałym wyglądem. Ale byłem wolny!

6

W tej części Uggioforte bywałem dość często, czasami dwa lub nawet trzy razy na tydzień. Przyjeżdżałem tu do Dolly i Toma Yorenów, których poznałem przez Płowego Jacka. Z Yorenami łączyło mnie wspólne zainteresowanie podróżami zagranicznymi. Mieliśmy sobie wiele do powiedzenia na temat egzotycznych krajów i przez całe lata planowaliśmy nasz pierwszy wyjazd. Odwiedzałem ich chętnie i zawsze zastawałem swych przyjaciół w domu, w czym nie doszukiwałem się niczego osobliwego, ponieważ – przy okazywanej w marzeniach wielkiej ciekawości świata – w rzeczywistości stanowili parę zagorzałych domatorów.

Spędzałem tam długie, ciekawe wieczory; bywało, że zagadaliśmy się nad slajdami, które Płowy Jack przynosił w swej połatanej torbie, Tom zaś wyświetlał je na ścianie dla mnie i dla Dolly (najbardziej przejętej barwną wizją czekających na nas wzruszeń) i snuliśmy projekty dalekich wypraw. Przegapiałem wówczas z reguły ostatni pociąg do Tawedy i pozostawałem w Uggioforte na noc, by o świcie jechać prosto do monotonnej szarzyzny zakładu w Pial Edin.

Kilka razy przyszedłem do Toma i Dolly z Lindą, lecz ona – i to nas dzieliło – nudziła się tam najwyraźniej, choć robiła wszystko, aby tego nie okazywać. Może z tych samych powodów, których wtedy jeszcze nie znałem, Płowy Jack również w Uggioforte długo nie przesiadywał. Zostawiał slajdy i wracał do swoich włóczęgów wałęsających się na wschodnim brzegu Vota Nufo.

Yorenowie mieszkali na skrzyżowaniu Szesnastej Alei z Czterdziestą Drugą Ulicą, więc nie opodal posterunku karabinie – rów, z którego uciekłem przez rozkrojoną skalpelem tekturową ścianę. Przechodząc tamtędy pomyślałem, że w mojej sytuacji nie byłoby może właściwe odwiedzić ich teraz, kiedy ciążyły na mnie tak liczne i groźne oskarżenia. Wiadomość o wczorajszych wydarzeniach w Temalu zamieściła już na pewno poranna prasa, a resztę miały przynieść popołudniówki. Czy Toma i Dolly zdołałbym przekonać o swojej niewinności? Przez powoływanie się na starą przyjaźń z nimi, w zamian za wymuszoną pomoc naraziłbym ich może na sądowe represje. Czytałem nieraz o karach za ukrywanie przestępców poszukiwanych listami gończymi.

Z drugiej znów strony potrzebowałem teraz takiej pomocy: ścigany nieufnymi spojrzeniami fałszywych przechodniów, nie zdołałbym dotrzeć bezpiecznie do domu, gdzie i tak nie mógłbym się ukryć, gdyż czekali tam na mnie karabinierzy z Tawedy, z pewnością zaalarmowani już telefonicznie. Musiałem natychmiast zmienić czerwoną koszulę, zmyć z twarzy pręgi po sinych pałkach i zjeść coś wreszcie. Wody nigdzie w pobliżu nie było widać, a najbardziej dokuczało mi nieznośne pragnienie. Pod jego wpływem zdecydowałem się w końcu złożyć Yorenom tę przykrą wizytę.

Imitację ich domu poznałem po oryginalnej fasadzie. Wspiąłem się ostrożnie po twardszym fragmencie schodów na piętro podzielone przegrodami z dykty i z bijącym sercem zapukałem do znajomych drzwi. Były tekturowe. Odpowiedziała mi Dolly:

– Prosimy!

Głos jej był donośny i dobiegł z odległego wnętrza. Tak to właśnie było zawsze: nie wychodzili do przedpokoju na powitanie gości. Przeszedłem długim korytarzem. W miejscu drzwi do pokoju wisiał arkusz brudnego kartonu rozpięty pinezkami na drewnianej ramie. Obróciłem tę ramę i wszedłem do środka tekturowego pudła.