Выбрать главу

Już byłem przygotowany na najgorsze, więc to, co zobaczyłem poza fałszywymi drzwiami, przeraziło mnie w mniejszym stopniu.

– Halo, Carlos! – wykrzyknęła Dolly.

Powiedziałem coś.

Ale nie usłyszałem własnego głosu. Jakaś listwa wystawała ze stołu, przy którym siedział Tom. Podając Dolly rękę na powitanie, miałem wrażenie, że źle oceniłem dzielącą nas odległość i że zamiast jej dłoni uścisnąłem tę żerdź.

– Miło nam, że wpadłeś – rzekł flegmatycznie Tom.

– Strasznie się cieszymy! – dorzuciła Dolly.

Znowu coś powiedziałem.

Ręka Toma była twarda i kiedy uniósł ją nad stołem, zaskrzypiała w stawach.

– Odwiedzam was zawsze z wielką przyjemnością – wymamrotałem.

Miałem ochotę uciec, gdy Dolly ze swego stałego miejsca na skrzyni, która z trudem kopiowała tapczan, wskazała mi wolny taboret.

– Więc czemu tak długo nie pokazywałeś się, podmiejski pustelniku? Siadaj! A jeśli masz chęć napić się kawy, co już odgaduję z twojej głupiej miny, to tym razem sam sobie ją weź. Strasznie się dzisiaj zmordowałam porządkowaniem tego nieustannego bałaganu i ani myślę usługiwać takiemu próżniakowi.

– Nie rób sobie ze mną kłopotu, Dolly. Wstąpiłem do was tylko na chwilę, aby…

– To zaparz tę kawę sam albo zaraz siadaj.

– Już idę.

Nie usiadłem jednak ani nie poszedłem do kuchni, gdzie stała na półce moja filiżanka, którą przynosiłem zawsze do pokoju i odnosiłem wieczorem na jej stałe miejsce. Stojąc dalej pośrodku tekturowego pudła porównywałem zachowany w mglistej pamięci pozorny obraz Yorenów z brutalną wersją rzeczywistości.

– Leniuchu – szepnęła Dolly.

– Słucham.

– Czy mam wstać?

Drgnąłem jak obudzony ze snu.

– Pójdziesz w końcu po tę kawę – fukneła – czy sama będę musiała ci ją podać?

– Ależ nie! – zaprotestowałem gwałtownie.

Dolly zmontowana była na cienkiej pokrywie skrzyni w pozycji ni to siedzącej, ni leżącej. W każdym razie wstając ze swego wiecznego legowiska, rozwaliłaby nie tylko ten wątły postument, ale też rozerwałaby przyklejoną do niego część własnego ciała. I tego się przeląkłem.

Wybiegłem za kartonowe drzwi i z zaśmieconej wiórami pustej klitki przyniosłem do pudła pokoju jedną filiżankę. Dwie inne stały zawsze przed Yorenami na wspartym trzema kołkami arkuszu dykty. Filiżankę niosłem ostrożnie, aby nie rozlać domyślnej kawy. Przeszedłem pod ścianą ozdobioną grzbietami książek, naklejonymi wprost na niej w długich rzędach, i usiadłem na stołku. Był wycieńczony wieloletnią służbą.

– Matko moja! – zawołała Dolly. – Jak on wygląda!

– Biłeś się z kimś? – spytał Tom. Wreszcie to zauważyli – pomyślałem.

Taboret podtrzymujący figurę Toma zapiszczał żałośnie. Przez chwilę, patrząc na piękną twarz Dolly, słyszałem tylko chrzęst plastykowych kości jej wiernego towarzysza, który ryzykownym łukiem przeginał się nad stołem ku mnie.

– Kto cię tak urządził?

– To drobiazg niewart ani sekundy waszego zainteresowania – próbowałem się wykręcić.

– A ta krew i siniaki na twarzy?

Podniosłem do ust pustą filiżankę. Yorenowie widzieli dostatecznie ostro, aby zauważyć na mojej głowie i koszuli rażące ślady pozostawione przez karabinierów i grubasa, ale nie dość wyraźnie, by pod tymi powierzchownymi zmianami dostrzec przeobrażenia głębsze, które nadawały mi postać prawdziwego człowieka.

– Masz przed nami jakieś tajemnice?

– Ależ nie!

– Wiec mów, co się stało.

– Głupstwo. – Pociągnąłem łyk powietrza z filiżanki. – Paru zarozumiałych drabów z Aiwa paz wlazło mi w drogę na rogu ulicy.

– Gdzie to było?

– Pod Kroywen – Central, kiedy jadąc do was przesiadałem się do autobusu.

– I nieźle oberwałeś – zauważył Tom.

– Oni też wrócili za Vota Nufo porządnie poturbowani – kłamałem dalej.

– Pobiłeś ich?

– A ty co byś zrobił, gdyby ci kto przyłożył sztylet do piersi?

Dolly poruszyła się niespokojnie na rozchybotanym postumencie. Szamotała się na nim jak kobieta od urodzenia przykuta do łoża nieuleczalną chorobą, ale kiedy przemówiła, zwracając ku mnie twarz o rysach zastygłych w wyrazie bezradnego zniecierpliwienia – w głosie jej zabrzmiała pełnia życia:

– Już ściągaj tę koszulę, biedaku! Zaraz okręcę cię czymś dookoła, bo rana jest pewnie głęboka.

– Kochana, przysięgam, że jest powierzchowna. I tylko nie wstawaj, zaklinam cię!

Dopiero w tej chwili poczułem się mordercą.

– W takim razie… – obróciła się nieco na skrzyni w granicach luzu pozostawionego jej przez montera i wyjęła z leżącej na stole paczki kartonowego papierosa – w takim razie umyj się przynajmniej. W łazience wisi twój ręcznik.

– Wiesz… może raczej nie. – Zbliżyłem swoją prawdziwą, lecz nie zapaloną zapałkę do końca pustej rurki, którą wsunęła do gumowych ust. – Wolałbym nie moczyć świeżej rany, bo znowu zacznie krwawić.

Do łazienki – gnany wzrastającym pragnieniem – zajrzałem już wcześniej, kiedy szukałem kawy. Wanna była tam namalowana na ścianie pod trzema papierowymi ręcznikami, a woda – przeciekając przez szparę w suficie – zbierała się na podłodze jedynie w czasie wielkiej ulewy. Niestety, deszcz nie padał w Kroywenie już od czterech miesięcy.

Tom majstrował przy rzutniku ustawionym na stole. Aparat zbudowany był ze ścinków dykty, miał jednak żarówkę w środku i rzucał na ścianę jakiś zamglony obraz. Patrząc na te przygotowania, przewidywałem łatwo, na co się zanosi.

I nie pomyliłem się: nie wstając ze swego stałego miejsca, Tom sięgnął długim kijem do okiennego otworu i zasłonił go arkuszem papieru..

– Tego jeszcze nie widziałeś! Obróć się do ekranu. Jak zobaczysz, to zaraz zlecisz ze stołka – zapowiedział tajemniczo.

Zmordowany do ostatnich granic wytrzymałości, opuściłbym już to upiorne miejsce pod pierwszym lepszym pretekstem, lecz nagle usłyszałem pukanie do wejściowych drzwi mieszkania.

– Prosimy! – wykrzyknęła Dolly.

Głos jej znowu zabrzmiał radośnie. Wsłuchiwałem się w odgłos kroków drugiego gościa Yorenów, daremnie tłumiąc w sobie falę gwałtownie wzbierającej paniki.

Do pudła wszedł Płowy Jack. Był żywy. Oswojony z plastykowymi maskami oglądanymi wszędzie na ulicach, drżałem teraz tylko na widok prawdziwego człowieka.

– Szanuję was wszystkich, którzy pozostajecie w cieniu – powiedział uroczyście.

Była to jedna ze wstępnych odżywek Płowego Jacka. Wypowiadał te słowa na powitanie i po nich nawet ślepcy w barach rozpoznawali go z łatwością.

– Miło nam, że wpadłeś – rzekł Tom.

– Strasznie się cieszymy z twojej wizyty. – Dolly wskazała wolny taboret. – Siadaj, włóczykiju jeden!

– Nie spocznę, dopóki słońce zachodzi wieczorem za Uggioforte i rankiem wschodzi spoza Aiwa Paz.

Dolly zastanowiła się głęboko.

– Czyli że nie spoczniesz nigdy. A może śpisz tylko w dzień?

– Ten Dzień nie powstał jeszcze z ciemności. Ale on blisko jest.

Wiedzieliśmy o tym od dawna, że miedzy pytaniami stawianymi Płowemu Jackowi a jego natychmiastowymi odpowiedziami zachodził najczęściej dość luźny związek.

– To ja już się ulatniam – powiedziałem roztrzęsionym głosem.

Bałem się pytań Płowego Jacka. Wstając, niechcący spojrzałem mu w twarz: spomiędzy prostych i długich, bardzo jasnych włosów, kiedy je usunął z czoła szybkim ruchem ręki, wyjrzały na mnie smutne, przenikliwe oczy, z których przemawiała głęboka życzliwość i coś dziwnego jeszcze, co wszystkim – przy pierwszym z nim spotkaniu – zaraz nasuwało myśl, że jest on nienormalny.