– Och, Carlos! – zaprotestowała Dolly. – Posiedziałbyś troszkę. Mógłbyś znowu przenocować. Źle ci tu?
– Przecież mieliśmy oglądać slajdy – przypomniał Tom.
Dolly zaskrzypiała swoim legowiskiem.
– Zostaniesz, prawda?
Znowu poczułem się mordercą.
– Niech odejdzie – rzekł Płowy Jack.
Powiedział to tak niespodziewanie, że zwrócił na siebie uwagę wszystkich. Jak zawsze ubrany był dziwacznie: miał na sobie stary worek z otworem na głowę i kawał zardzewiałego łańcucha, którym ten luźny worek przewiązywał w biodrach. Lecz najbardziej zastanawiające było to, że wcale nie zainteresował się moim niezwykłym wyglądem. Po raz ostatni spotkaliśmy się przed dwoma dniami, kiedy jeszcze byłem manekinem. Teraz, widząc zmiany w budowie mego ciała – jako żywy człowiek – musiał też zauważyć pozorne siniaki i fałszywą krew na koszuli.
– Nie zwlekaj – powtórzył z naciskiem. – Wyjdź na ulice Kroywenu i szukaj tam prawdy. Ona cię wyswobodzi. Już policzone są godziny nasze.
– Skąd to wiesz? – spytałem niespokojnie.
Dotąd wszystkie proroctwa Jacka puszczałem lekko.
– Nie ma źdźbła na polu, kropli w wodach ani prochu w prądzie powietrza, które by ukryły się przed Jego wzrokiem – odparł powoli, lecz bez chwili namysłu.
A gdy on to jeszcze mówił, powiedziałem:
– Chce mi się pić.
Z okna spadła papierowa zasłona, kiedy Płowy Jack kończył myśl o Jego wzroku.
– Jestem spragniony – powtórzyłem ciszej. – Jeśli wie, gdzie jest woda, niech mi wskaże.
– Pójdziesz Czterdziestą Drugą Ulicą w kierunku Vota Nufo. Wszystko, czego ci potrzeba, jest za pierwszym rogiem.
– Głuptasie! – Dolly szamotała się jak ptak w stalowym potrzasku. – Wszystko, czego ci potrzeba, znajdziesz tuż obok, za pierwszymi drzwiczkami naszej lodówki!
Opuściłem mieszkanie Yorenów przy akompaniamencie jej donośnego krzyku.
7
Zarówno komisariat karabinierów, jak i dom Yorenów stały już poza konturem głowy dostrzeżonej z dachu Temalu “ośmiornicy", której brzeg – co pamiętałem – otaczał autentyczną część miasta. Poszedłem w kierunku wskazanym mi przez Płowego Jacka. Dookoła roztaczała się zabudowana wielkimi makietami domów, przesycona wyziewami nagrzanych mas plastycznych oraz ostrą wonią dykty ociekającej żywicą i klejem – rozpalona w słońcu bezludna pustynia. Wychodząc z mieszkania Yorenów na słoneczny żar, zamieniłem piekło psychiczne na fizyczne: słaniałem się na nogach jak alkoholik ozdobiony pamiątkami po pijackiej bójce i może dlatego atrapy ludzi – spacerujące chodnikami w celu wywołania ulicznego ruchu – odsuwały się ode mnie z odrazą. Koszuli zalanej farbą nie wyrzuciłem nigdzie po drodze, ponieważ czerwona plama na piersiach wyglądałaby jeszcze bardziej podejrzanie.
Minąłem pierwsze skrzyżowanie ulic. Za rogiem – według wskazówki Jacka – mogłem znaleźć wszystko, czego potrzebowałem. Istotnie: sklep spożywczy mieścił się w przegrodzie poza efektowną fasadą z jednej strony wysokiej dekoracji, a okazały zewnętrznie salon odzieżowy – z drugiej.
Wszedłem najpierw za reklamową tarczę sklepu spożywczego, który – na nieszczęście – nie był sklepem samoobsługowym. Zamiast prawdziwych artykułów spożywczych widziałem wszędzie dookoła siebie ich atrapy wykonane z gipsu lub malowanego drewna. Bogactwo zaopatrzenia sklepu pozorowały też szklane i kartonowe opakowania, zgromadzone tu w wielobarwnych rzędach i stosach. Nie miałem pewności, czy wszystkie są puste. Rozglądałem się za jakimś napojem i dostrzegłem trzy butelki napełnione lemoniadą. Stały za kontuarem na najwyższej półce, między innymi pustymi butelkami.
W kolejce do sztucznej ekspedientki czekały cztery plastykowe kukły. Miałem w portmonetce pieniądze prawdziwe i fałszywe. Ekspedientka szybko uwijała się za ladą: wydawała kukłom atrapy towarów w zamian za bezwartościowe krążki i papierki.
– Trzy butelki lemoniady – powiedziałem ochrypłym głosem, gdy nadeszła moje kolej.
Położyłem na ladzie prawdziwą monetę. Z najbliższej skrzyni ekspedientka wyciągnęła trzy puste butelki i postawiła je obok monety.
– Ale ja proszę o tamte butelki – wskazałem palcem na najwyższą półkę.
– Pan chciał lemoniadę?
– Tak.
– Wiec proszę.
Podała mi puste butelki i zabrała się do wydawania reszty. Trąciłem ją w ramię.
– Proszę mi dać lemoniadę, która stoi na tamtej półce.
– Ta panu nie odpowiada?
– Nie.
– Czyżby tamta była lepsza?
– Tak sądzę.
– Myli się pan.
– Jednak proszę o tamtą.
– Lecz ta jest świeża i chłodzona, a tamta od kilku miesięcy stoi na półce i grzeje się w słońcu.
– Chcę ją.
Ogarnęła mnie krytycznym spojrzeniem. Widocznie nie zrobiłem na niej korzystnego wrażenia, bo nagle zmieniła ton:
– Więc pan sobie wyobraża, że dla jakiegoś głupiego kaprysu będę dźwigała drabinę, by zdjąć z półki sklepową dekorację?
Dekoracja! – pomyślałem. I to ona powiedziała! Może w innych okolicznościach wyszedłbym rozweselony. Blokowałem dalej miejsce przy ladzie, aż w sklepie utworzyła się kilkunastoosobowa kolejka.
– Aby pani nie robić kłopotu, sam tam wejdę – zaproponowałem i szybko pobiegłem po drabinę.
Wyciągając ją z kąta, potrąciłem niechcący ułożone w stosie puste pudełka i rozsypałem je.
– Panie! – podniosła głos.
– Przepraszam najmocniej. Zdejmę tamte butelki i zrobię porządek.
– Dość tego! – Wyszła spoza lady. – Proszę opuścić sklep. Tutaj nie ma miejsca dla awanturników i pijaków.
– Długo jeszcze będzie tu marudził ten zamroczony alkoholem brudas? – spytał ostro sztywny typ z końca kolejki.
– Nie wyjdę, aż dostanę tamte butelki.
Miałem nadzieję, że ustąpią mi dla świętego spokoju. Ale pomyliłem się: sztywny typ podszedł i wskazał drzwi.
– Jazda stąd!
Pozostałem w sklepie. Gdzie indziej musiałbym zaczynać wszystko od początku. Energiczny manekin sam wyszedł na ulicę i zaraz wrócił z kukłą ubraną w fioletowy mundur.
Głupia sprawa – pomyślałem.
Głos fałszywego policjanta naśladował zdartą płytę:
– Co tu… tu co tu… cotutu?
– Nic takiego. Wpadłem na lemoniadę. Miał chyba jakieś uszkodzenie:
– Doku… kudoku… dokuku…
Dokumenty pozostały w komisariacie karabinierów. Zresztą nie martwiłem się już o nie. Przyłożyłem policjantowi skalpel do brzucha.
– Ręce do góry!
Przestraszony odzyskał mowę:
– Zgnijesz w więzieniu.
– Gwiżdżę na to.
Wyjąłem mu z kabury blaszany korkowiec. Straszak miał wygląd dziecinnej zabawki: mogłem się obawiać, czy zdołam ich nim sterroryzować.
– To ja jestem: Carlos Ontena we własnej osobie. Czy słyszeliście? Nie waham się ani sekundy. Jeśli ktoś mrugnie – kula w łeb.
Cofali się w stronę wyjścia.
– Wszyscy na podłogę, twarzami do ziemi! – rozkazałem.
Posłuchali. Przystawiłem drabinę do półki. Piłem pod sufitem, patrząc uważnie na energicznego manekina, który czołgał się wolno ku drzwiom. Kiedy opróżniłem dwie butelki, rozpocząłem trzecią. Resztką lemoniady umyłem sobie twarz. Szczęście, że tego nie widzieli, bo zamiast wywołać wrażenie groźnego bandyty, zyskałbym w ich oczach opinię wariata. Aby utwierdzić ich w przekonaniu, że cały czas działałem w myśl dobrze opracowanego planu, którego celem był napad rabunkowy, wygłosiłem z wierzchołka drabiny improwizowane przemówienie, zdradzając tajemnicę swego sukcesu: