– Ja mógłbym coś panu powiedzieć…
– Ja! Wciąż to,,ja". Nazwiska nie dosłyszałem, twarz obca, dyplomów nie widzę, ale dostrzegam brak podstawowej wiedzy i naukowej ciekawości. Przychodzi człowiek z ulicy, przerywa mi w połowie doniosłego wywodu i powiada,,ja".
Wstałem, aby wyjść. Lecz sztuczny profesor – rozzłoszczony trzaskami zakłóceń w czasie jego audycji – potężnym chwytem plastykowych ramion zmusił mnie do dalszego nasłuchu.
– Pan chyba przybył tu z obcej planety – zażartował lekko. – Czy pan aby wie, że na wydziale fizyki o jednego potencjalnego studenta walczą między sobą cztery wolne miejsca? W takiej sytuacji tytułowanymi luminarzami nauki stają się u nas automatycznie te wszystkie kołki, które odpadły przy konkursowych egzaminach na inne wydziały. Podsuwamy im swoje wolne miejsca jak ostatnią deskę ratunku, głaszczemy i windujemy na sam szczyt. Dzięki takiemu systemowi postępowania dyplomanci są naszymi ludźmi, zaś gmach nauki jest obsadzony zwartym zespołem figur ponumerowanych na odpowiednich grzędach – to mur, którego nie poruszy samotny człowiek z kajetem w dłoni, tym bardziej jeśli ma coś istotnego do powiedzenia. Żaden postawiony na straży dekoracji pracownik naukowy nie dopuści do ujawnienia cennej myśli przybysza spoza gmachu, gdyż po ogłoszeniu jej wszystkie publikacje wydawane dotąd w celu pozorowania wiedzy poszłyby – rzecz prosta – na toaletowy gwóźdź. Do tragedii tego rodzaju dochodzi tylko raz na kilkaset lat. Następuje ona wyłącznie w momencie wyjątkowego bałaganu w jakiejś specjalności oraz na skutek karygodnych zaniedbań urzędników naukowych powołanych i wykształconych po to właśnie, aby pilnowali pustych opakowań. Ja wiem na ten temat wszystko i pan nic nowego mi nie powie.
– A nuż – podsunęła nieopatrznie mechaniczna sekretarka.
Zdawało mi się, że w ostatniej części swego monologu paszkwilowego manekin przemówił nagle ludzkim głosem. Pod wpływem tego przelotnego wrażenia uległem w końcu silnej pokusie i podzieliłem się z nim doświadczeniami zebranymi w czasie ostatnich dwóch dni. Zwróciłem jego uwagę na fakt, że prawdy o świecie trzeba szukać w całkiem innym kierunku. Należy usunąć kurtynę pozorów, by dostrzec, że prawie wszystko, co się dzieje w Kroywenie, nie ma większego znaczenia, gdyż leży w głębokiej perspektywie, poza pierwszym planem, przy krawędzi ekranu, na zapleczu, w magazynach i za kulisami areny, że prawie wszystko, co w nim istnieje, tworzy mniej lub bardziej mgliste tło, pomocniczą i rozległą dekorację wzniesioną wokół jednej sceny i jednego istotnego widowiska, które rozgrywa się prawie zawsze gdzieś w dali – poza zasięgiem wzroku takich "drugorzędnych aktorów, jakimi my dwaj (niestety lub na szczęście) jesteśmy w tłumie innych statystów przez całe swoje życie.
Kiedy umilkłem, pochylił nisko głowę i przez rozwarte szeroko gumowe usta z najgłębszej partii akustycznego korpusu wydał z siebie przeciągły barani bek.
Wstawałem, gdy raz jeszcze zagrodził mi drogę plastykowymi ramionami.
– Zapytam krótko – rzekł. – Jestżeli w pańskim zeszycie wywód o skwarczątkach albo grawitołazach i falicji grawitacyjnej, który by wsparł moje dyplomy?
– Nie.
– To won!
Pokazał drzwi.
10
Artykułem wydrukowanym w “Kroywen – Expressie" na podstawie relacji reportera tej gazety szybko przestałem się przejmować. Wysłannika najlepiej poinformowanego o zajściach w Temalu, jakim sam byłem, skłaniał on co najwyżej do banalnej refleksji, że tak zwane gołe fakty – jeśli nawet występują gdzieś w świecie – giną wkrótce pod miażdżącym ciężarem interpretacji dobieranych zgodnie z założeniami potrzebnego komuś scenariusza wydarzeń.
Po opuszczeniu Uniwersytetu bardziej niż groźba ze strony sztucznego prawa pochłaniała mnie próba odpowiedzi na pytanie, którą z dwu osobliwych postaci los dotknął okrutniejszym kalectwem: czy prawdziwego idiotę, wykopanego z baru za swoje łachmany, czy tego wytresowanego naukowymi metodami fałszywego geniusza. Ale ten problem (jeśli analiza baraniego beku stwarza w ogóle jakiś problem) też w niedługim czasie zszedł w mej świadomości na ostatni plan.
Na słupie ogłoszeniowym ustawionym przy wylocie prawdziwego mostu plastykowy mężczyzna rozklejał nowe afisze. Na jednym z nich dostrzegłem z daleka reprodukcję swojego własnego zdjęcia. Gdy pracownik odszedł, zbliżyłem się do plakatu.
NIEBEZPIECZNY BANDYTA
CARLOS ONTENA
NADAL NA WOLNOŚCI
Wydrukowany wielkimi literami nagłówek zajmował miejsce obok fotografii. Nieco niżej czernił się tekst listu gończego odbity małą czcionką:
Ktokolwiek spotkałby poszukiwanego przestępcę, proszony jest o wskazanie miejsca jego pobytu w najbliższym komisariacie karabinierów lub policji. Równocześnie ostrzega się, zeza ukrywanie ściganego lub za udzielanie mu pomocy grozi kara więzienia do lat pięciu.
Usiadłem na ławce nad brzegiem jeziora i patrząc ponad szerokim pasem prawdziwej wody, podziwiałem wzniesiony w dali sugestywny miraż Aiwa Paz. Z tego stanowiska obserwacyjnego, inaczej niż z dachu Temalu, skąd można było zdemaskować wszystkie dekoracje, zabudowania bogatej dzielnicy wyglądały równie prawdziwie, jak domy na ulicach sąsiadujących z Uniwersytetem.
Zbliżało się południe, gdy z pustym żołądkiem i głową nabitą sprzecznymi myślami poszedłem wolno Dwudziestą Ulicą w kierunku najbliższej stacji metra. Wlokłem się w gromadzie spieszących na lunch manekinów, w tłumię z rzadka ożywionym postacią prawdziwego człowieka. Jednak rzeka zmotoryzowanych i pieszych dekoracji płynęła w naturalnym krajobrazie; jego ramy wytyczały ściany autentycznych domów ozdobione bogaty – mi reklamami oraz żywe drzewa i inne stałe obiekty uliczne.
U zbiegu Dwudziestej Ulicy z Szóstą Aleją – węchem zaostrzonym przez głód – poczułem zapach prawdziwego jedzenia ulatujący z wnętrza trzeciej z kolei mijanej po drodze restauracji. Dwie pierwsze cieszyły oczy okazałymi elewacjami frontowych ścian i gustowną plastyką w architekturze sal. Należały do rzędu najdroższych lokali gastronomicznych w mieście. Każdą z nich odwiedziłem już kiedyś i zostawiłem tu furę pieniędzy w zamian za możliwość nasycenia próżnej ciekawości. Teraz – zbudzony ostatecznie z plastykowego snu – zaglądając tam, mogłem skonstatować obojętnie, że oba te lokale wypełniają same konstrukcje scenograficzne oraz atrapy garmażeryjnych cacek i ludzi.
Dopiero trzecia restauracja obok dań pozorowanych wydawała też potrawy jadalne. Wchodziło się do niej po schodkach, które sąsiadowały z wejściem do stacji metra. Dotąd unikałem tej knajpy, ale nie dlatego, że miała niską kategorię, gdyż zawsze jadałem w podrzędnych restauracjach. Po dwóch lunchach wyrobiłem sobie opinię, że sandwicze są tutaj nieświeże. Nie miały estetycznego wyglądu: przy nieznacznym nacisku rozpadały się w palcach i brudziły je. Widocznie dwukrotnie podano mi omyłkowo porcje przeznaczone dla żywych.
Kierowany węchem, jak zwierz w plastykowej dżungli, wspiąłem się po schodach i zajrzałem do środka omijanego kiedyś lokalu. Poza szklaną ścianą kręciła się między wolnymi stolikami prawdziwa kelnerka. Bufetowa też była żywa. W kącie siedziały dwie pary manekinów, nie związanych na stałe z krzesłami, zaś stoliki przy szybie zajmowała grupa autentycznych ludzi, wśród których zobaczyłem Płowego Jacka i Linde.
Widząc Linde, wycofałem się na schody do metra. Cały czas myślałem o niej i wiele razy zastanawiałem się, jak doprowadzić do naszego spotkania, ale na jej widok poczułem się nie przygotowany do rozmowy, która może nawet nie miała już sensu. Jednak zanim zdążyłem odejść, dostrzegła mnie przez szybę, wstała i szybko zbiegła po schodach.