Выбрать главу

W jaśniejącym świetle kontury przedmiotów zaostrzyły się, barwy stały się bardziej intensywne. Umyłem twarz i ręce. Coś niedobrego działo się z moim wzrokiem. Mrużyłem oczy oślepiony nienaturalną bielą ręcznika. Krany rozbłysły czystością polerowanego srebra. W blasku padającym z niewidzialnego źródła pokryte glazurą ściany lśniły świeżym błękitem. Przez kontrast z nowym oświetleniem przygasły pozornie wszystkie żarówki.

Przemyłem oczy jeszcze raz i zwróciłem ręcznik klozetowej babce. Siedziała przy stoliku ustawionym w przejściu między damską i męską częścią toalety. Z drugiej strony stolika przeszła ładna dziewczyna. Miała długie jasne włosy i była ubrana w wytarte spodnie i niebieską kurtkę z zawiniętym wysoko lewym rękawem. Widziałem ją przez kilkanaście sekund. Położyła monetę na talerzyku. Po chwili rzuciła do blaszanego kubła na odpadki jakiś drobiazg. Usłyszałem brzęk charakterystyczny dla pękającego szkiełka. Kiedy wyciągała rękę do stolika, dostrzegłem na jej skórze pod brzegiem zawiniętego rękawa małą kroplę krwi. Świeży ślad ukłucia czerwienił się w miejscu zgięcia ręki na sinej żyle. Narkomanka – pomyślałem.

Dziewczyna, stojąc poza otwartymi drzwiami w głębi damskiej części toalety, zwróciła się tyłem do rozdzielającego nas stolika i zatrzymała się przed lustrem. Wyszedłem na peron w momencie, gdy następny pociąg wjeżdżał na stację. Zastanawiałem się nad przyczyną doznawanych sensacji wzrokowych.

Linda czekała na ławce w tym samym miejscu, gdzie ją zostawiłem. Nawet nie zmieniła pozycji: siedziała z nisko pochyloną głową i wpatrywała się w podłogę. Ucieszyłem się na jej widok. Dzieliła nas odległość około pięćdziesięciu metrów. Pobiegłem w jej stronę. W miarę jak oddalałem się od końca peronu, natężenie sztucznego światła malało. Wbiegłem do strefy pogrążonej "w półmroku. Pociąg stał już na torze. Omijając wysiadających pasażerów dotarłem do Lindy i trąciłem ją w ramię. Nie powiedziałem ani słowa. Ona też milczała. Wytarła chusteczką tusz rozmazany na policzkach.

Weszliśmy do wagonu. Tutaj – pośrodku stacji – jarzeniówki i reklamowe neony świeciły już zwyczajnie, chociaż przez kontrast z tamtym blaskiem wysyłały światło znacznie przyćmione. Niezależnie od olśnienia wywołanego łuną, coś innego jeszcze nie dawało mi spokoju. Począwszy od pewnej chwili w całym moim otoczeniu dokonywały się stopniowo jakieś bliżej nie określone zmiany. Nie potrafiłem sprecyzować, na czym one polegają – czułem jednak, że celem ich jest dopełnienie niepokojącego obrazu całości.

Dopiero gdy usiedliśmy obok siebie, znalazłem czas, by wyjrzeć przez okno na pustoszejący peron i objąć wzrokiem pasażerów rozlokowanych w głębi wagonu. Wtedy – z ostrym wstrząsem rozpoznania – zrozumiałem w jednej chwili, ku jakiemu dopełnieniu dążyły zmiany obserwowane wcześniej.

Kiedy przebiegałem ze strefy wypełnione j łuną do pogrążonej w półmroku części stacji, widziałem jeszcze tu i ówdzie postacie manekinów, które kręciły się pomiędzy żywymi przechodniami. To one właśnie najbardziej spieszyły się do wyjścia na ruchome schody. Teraz – w ostatniej fazie tej systematycznej wymiany – wszyscy pozostali na peronie podróżni oraz pasażerowie zajmujący cały nasz przedział w wagonie metra – już bez żadnego wyjątku byli prawdziwymi ludźmi. W tej samej chwili, kiedy to spostrzegłem, łuna z końca peronu przesunęła się i objęła centralną cześć stacji. Rozległą okolicę wagonu razem z całym jego wnętrzem wypełnił taki sam blask, jaki poprzednio olśnił mnie w toalecie.

Pociąg stał na przystanku nieco dłużej niż zwykle. Zdawało się, że maszynista zwleka z odjazdem, czekając na kogoś, kto waha się jeszcze, czy wsiąść do wagonu, czy pozostać na stacji. W czasie tego uroczystego oczekiwania na coś niezwykłego, czego nawet nie ośmieliłem się przewidywać, barwy przedmiotów wypełniały się głębszymi tonami i uzyskały pełną skalę odcieni, zaś ich rysunek – ostrość nieosiągalną na doskonałych zdjęciach, aż w momencie maksymalnego rozjaśnienia w wagonie pojawiła się postać poprzedzona tamtymi przygotowaniami: na pomost naszego przedziału weszła dziewczyna, którą już raz – w myśli – nazwałem narkomanką.

Weszła i rozejrzała się sennie. Drzwi zasunęły się za nią. Dostrzegła wolne miejsce przy oknie naprzeciwko ławki zajmowanej przez nas, podeszła i zajęła je.

Nikt z obecnych nie zwrócił na dziewczynę najmniejszej uwagi. Pociąg opuścił oświetloną stację i wjechał do mrocznego tunelu. Nadal żadne oczy nie patrzyły w stronę Pasażerki metra. W czarnych szybach jaśniały odbicia obojętnych twarzy, których nie poruszył ani otaczający nas blask, ani emocja wywołana Jej obecnością.

Wbiłem wzrok w swoje splecione kurczowo na kolanach ręce. Linda znowu sięgnęła po chusteczkę. Zasłoniła twarz pokrywką torebki i zerkając w lusterko poprawiała sobie rozmazane oczy. Mówiła coś. Jej głos dobiegał jakby spoza dźwiękochłonnej ściany. Nie słyszałem nawet łoskotu kół ani ryku echa uwięzionego w tunelu. Siedziałem w komorze ciszy, która obejmowała cały świat i falowała w rytm uderzeń serca rozrywającego mi piersi.

Pierwszym realnym dźwiękiem, jaki wtargnął do mej świadomości w czasie krótkotrwałej jazdy, był zgrzyt hamulców pociągu wjeżdżającego na następną stację. Jeszcze nie zdążyłem przyjrzeć się dziewczynie i nawet nie umiałbym powiedzieć, czy miała w sobie coś niezwykłego. Ale wiedziałem już, że więcej nie podniosę oczu:

Oto ja – Carlos Ontena z Tawedy, dawniej ruchomy element dalekiego tła, a dziś żywy, szeregowy statysta pierwszego planu, siedząc przed obiektywem niewidzialnej Kamery, która utrwalała w ruchu wszystkie tkanki naszych ciał – na cztery minuty akcji, w kulminacyjnym momencie mojego życia wpadłem w centralny krąg światła ruchomej sceny i odegrałem już swoją rolę pierwszorzędnego statysty posadzonego naprzeciwko aktorki.

Tak minęły cztery minuty – jedna chwila i zarazem wiek – czas, w jakim pociąg przebywał zwykle odległość między dwoma sąsiednimi przystankami – przy Dwudziestej i przy Trzydziestej Ulicy.

Linda mieszkała przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy, więc na tym przystanku należało wyjść, ale sam o własnych siłach nie ruszyłbym się z miejsca. Nadal nie ośmielałem się podnieść oczu na aktorkę. Poczułem dłoń Lindy na swojej ręce. Paraliżowany uczuciem niewyobrażalnego kiedyś nonsensu pozwoliłem jej wyprowadzić siebie z wagonu, chociaż to ja powinienem podtrzymywać ją, gdyż była bardziej pijana.

Wysiadłem z pociągu i zatrzymałem się poza otwartymi drzwiami. Miałem pełną świadomość trwania na krawędzi sceny, pewność końca epizodu, który wieńczył życie. Równocześnie czułem, że ten niepozorny krok, którym przeniosłem ciało z pomostu wagonu na peron, jest najbardziej fałszywym krokiem mojego nowego bytu. Jeszcze stałem w powodzi światła zalewającego stację. Ale już wiedziałem, jakim torem pobiegną dalsze moje losy. Wiedziałem, że za kilka sekund świetlny krąg zagłębi się w tunelu i na zawsze przepadnie w labiryncie ulic wielkiego miasta. A kiedy to nastąpi, wszystko, co dotąd brałem za prawdę i piękno otaczającego świata – przez kontrast z tamtą tajemniczą łuną – przysłoni mgła beznadziejności, zaleje lodowaty półmrok dalekiego tła i jednostajna szarość dekoracji.

Linda stała na jednej nodze.

– Psiakość! Ofiara ze mnie: Carlos, podaj mi rękę, bo upadnę. Wlazłam na coś.

Na peronie pod drzwiami wagonu leżała rozbita butelka. Linda wyciągała z bosej stopy ostry odłamek szkła. Wypadkiem tym – co odgadłem w lot – przebiegły Scenarzysta wskazywał właściwy kierunek rozwoju marginesowej akcji w sekwencji specjalnie napisanej dla mnie.

Nie kocham jej – powiedziałem sobie. Już byłem o tym przekonany. Lecz aby wzmocnić pewność, że tak jest, raz jeszcze – w ułamku sekundy – przywołałem widmo rozkoszy odmalowanej na twarzy Lindy w chwili, gdy spoczywała w objęciach plastykowego uwodziciela – obraz bardziej wyrazisty od widoku krwi dostrzeżonej teraz na jej bosej nodze.