Zasadzkę zorganizowali policjanci żywi. W tunelu nikt prawie nie zauważył naszych krótkotrwałych zmagań. Umundurowani napastnicy działali w milczeniu, ja całkowicie dałem się zaskoczyć: ledwie pomyślałem, że w tłoku wpadam na kogoś plecami, gdy poczułem kajdanki na wykręconych do tym rękach. Donosiciel tropił mnie pewnie już od dłuższego czasu i wcześniej zaalarmował uliczny patrol.
Kiedy szliśmy do dyżurki wartowników domu towarowego, wokół nas zapadał coraz głębszy półmrok. Kajdanki były stalowe. Członkowie eskorty mieli prawdziwą broń. I wcale nie znali się na żartach. Przed drzwiami dyżurki wlekli mnie po betonowej posadzce i kopali, jakby nigdy nie słyszeli o pozorowanych akcjach. Wiedziałem, co to oznacza. W uszach dzwoniły mi jeszcze słowa “Tu Muriel", wypowiedziane przez dziewczynę, która w ostatniej chwili zdradziła mi swoje imię razem z informacją, że nie jest głuchoniema. Gdy policjant wyciągał skalpel i straszak z mojej kieszeni, Muriel wychodziła już pewnie z kabiny telefonicznej. Opuszczała ją, by na zawsze zniknąć w sześciomilionowym tłumie.
Widziałem wokół siebie obojętne twarze. Ci policjanci nie wiedzieli nic o hierarchii ról w prowadzonej grze ani o wielostopniowym szeregu planów zbudowanych przed obiektywem niewidzialnej Kamery. Wszystko tu dla nich było jednakowo ważne: i papier, na którym w świetlanym kręgu aktorka pisała list, i płachta gazety na gwoździu w toalecie za kulisami sceny. W walce z pozornymi przestępcami ryzykowali swoje życie po to, by w gazecie, której Muriel nie weźmie nawet do ręki, ukazała się notatka: “Wyrok został wykonany".
Coś jednak próbowałem im chyba wytłumaczyć, bo po kilku zdaniach oberwałem w łeb kolbą ciężkiego rewolweru i upadłem na podłogę.
Policja w Kroywenie nosiła broń najczęściej tylko dla parady. Jej funkcjonariusze w czasie regulowania ruchu i przy patrolowaniu ulic nie mieli zwykle okazji do wyciągania rewolwerów, w praktyce codziennej bowiem mandaty i pałki rozwiązywały większość porządkowych problemów. Bardzo rzadko zdarzało się, by policjanci brali udział w większych awanturach.
Wszędzie tam, gdzie przewidywano niebezpieczne sytuacje, oraz na miejsca ostrych starć z bandytami wysyłano lepiej przygotowanych do walki i oswojonych z widokiem krwi karabinierów. Miało to swoje psychologiczne uzasadnienie. Ktoś tak poczciwy, jak policjant, który używa broni dwa razy w roku wyłącznie na ćwiczeniach i nie ściga codziennie bezwzględnych gangsterów, w czasie pierwszego w życiu spotkania z nimi dowiaduje się niespodziewanie, że w krytycznej chwili trudniej jest pociągnąć za cyngiel, niż podnieść sto kilogramów. Wysyłanie innych na tamten świat wymaga bowiem takiej samej rutyny jak robienie na drutach. Z tego powodu nowicjusz zaskoczony obrazem prawdziwej śmierci ginie najczęściej przed oddaniem pierwszego celnego strzału.
Prefekt policji Kroywenu wpisał mnie pewnie na listę wrogów publicznych pierwszej kategorii. Wniosek ten narzucił mi się po odzyskaniu przytomności, kiedy zobaczyłem wokół siebie eskortę złożoną z sześciu sztucznych karabinierów. Kukły siedziały na ławkach po obu stronach jadącego samochodu. Patrzyłem na nie z podłogi. Z dołu karabinierzy wyglądali jak woskowe figury. Miałem na rękach gipsowe kajdanki pomalowane czarną farbą.
Podniosłem się z wielkim trudem.
– Panowie, dokąd jedziemy?
Żaden nie podniósł głowy. Trwali w bezruchu. Stłoczeni ciasno obok siebie zajmowali dwoma szeregami wszystkie miejsca na ławkach. Każdy hipnotyzował wzrokiem swego kolegę siedzącego naprzeciwko. Ubrani byli w papierowe mundury. Drewniane pistolety maszynowe trzymali na kolanach w sztywnych dłoniach.
Okna furgonu więziennego okratowane były solidnymi prętami. Jechaliśmy autostradą wzdłuż zachodniego brzegu Vota Nufo w kierunku Dolnego Riwazolu. Za oknem z lewej strony błyszczała w słońcu rozległa szklana płaszczyzna imitująca powierzchnię jeziora, z prawej – migały wielopiętrowe dekoracje. Olbrzymie makiety drapaczy chmur wznosiły się na – wspornikach ukrytych za tarczami. Eksponowane ściany i narożniki wszystkich zabudowań zwrócone były w kierunku pomocnym, gdzie leżał autentyczny fragment Śródmieścia. Na Dolnym Riwazolu znajdowało się najcięższe w Kroywenie wiezienie i tam pewnie jechaliśmy.
Ból głowy, rana i krew we włosach do reszty przywróciły mi świadomość rosnącego zagrożenia. Zagadkowy fakt, że konwojenci byli statystami trzeciorzędnymi, nastrajał optymistycznie. Próbowałem wyobrazić sobie, jak może wyglądać więzienie zbudowane na dalekim marginesie planu zdjęciowego. Jeżeli budowniczowie dekoracji kierowali się zasadą konsekwencji, to gmach zakładu karnego wzniesiony w odległym tle sceny powinien być ilustrowany tylko jedną ścianą z okratowanymi okienkami. Każdego sztucznego kryminalistę, który siedział w swej “celi" (czyli pod gołym niebem na pomoście ustawionym poza kratą) i robił ponurą minę do obiektywu Kamery, trzymał tam pewnie na stołku instynkt sprawiedliwości oraz poczucie dobrze spełnianego obowiązku społecznego.
Wizja kary opartej na zasadzie dobrowolności nie była zanadto przerażająca. Pod jej wpływem odzyskiwałem już wiarę we własne siły, gdy nagle stałem się świadkiem wstrząsającego widowiska.
Za skrzyżowaniem przy Dziewięćdziesiątej Trzeciej Ulicy furgonetka zahamowała gwałtownie. W tym czasie wyglądałem przez tylne okienko. Najbliższy konwojent podciął mi nogi swymi wystawionymi kolanami. Siłą bezwładności runąłem plecami na wąski pas podłogi – między dwa szeregi manekinów. Po chwili okazało się, że był to najszczęśliwszy upadek w całym moim życiu.
Jeszcze nie przebrzmiał przeraźliwy pisk opon i hamulców wozu, kiedy po trzasku rozbijanej szyby w tylnym okienku ukazały się dwie stalowe lufy. Równocześnie w pudle karetki więziennej rozpętało się piekło. Fałszywi karabinierzy, rozszarpywani seriami ostrych kuł miotanych przez prawdziwe pistolety maszynowe, spadali kolejno z ławek i pokrywali mnie coraz grubszą warstwą. Nieprzerwany grzmot trwał przez kilkanaście sekund.
Po ogłuszającej kanonadzie nastąpiła złowroga cisza. Usłyszałem szczęk zamka przy tylnych drzwiach. Rozwidniło się nieco. Przez szparę w stosie pozornych trupów zobaczyłem jakieś postacie. Ktoś, kto stał na asfalcie przed otwartymi drzwiami, rzekł lodowatym tonem:
– Pozwijali się w kłębki jak dżdżownice na haczyku.
– Do licha! – odezwał się drugi głos i po przerwie dodał z udawaną troską: – Czy im coś nie zaszkodziło aby?
Do sterty podszedł inny typ.
– Szefie! Ja wiem, co im tak powykręcało gęby. Pewnie nie przepadają za perfumami z naszych rozpylaczy.
Rozległa się salwa śmiechu, nie mniej hałaśliwa od salwy z “rozpylaczy". Był to klasyczny żart z przyzwoitego filmu kryminalnego i po nim poznałem, że moje położenie jest raczej niepewne.
– John! Ty zawsze obijasz się gdzieś w kącie, a inni za ciebie harują.
– Bo szef to tylko mnie widzi. Wczoraj zmywałem naczynia po kolacji, a dziś rano zamiatałem…
– Jazda do roboty, bo jak ci przypie…
Sterta sztucznych trupów zakołysała się, ich nacisk nieco zelżał. Ktoś wyciągał kukły z samochodu i rzucał je na asfalt.
– Nie zwalaj na środek jezdni, cepie, bo nie zawrócisz wozem. Dawajcie worki!
Przez szparę między dwoma sztywnymi karabinierami zobaczyłem kilku plastykowych ludzi. Wśród nich stał bardzo przystojny manekin w czarnym kapeluszu z szerokim rondem. Na podstawie zdjęć często publikowanych w prasie z łatwością rozpoznałem w nim nieuchwytnego gangstera, Dawida Martineza. To jego banda w poniedziałek wieczorem dokonała zuchwałego napadu rabunkowego na ambulans wiozący złoto w Banku Quefeda Nos Paza, o czym dowiedziałem się z gazety we wtorek, kiedy siedziałem w barze u Caloata.