Выбрать главу

Na poszukiwanie taksówki z żywym kierowcą zmarnowałem drugi kwadrans. Wsiadłem w końcu do autobusu i pojechałem na przystanek metra przy Pięćdziesiątej Ulicy. Metro – najczęściej niezawodne – tym razem spłatało mi figla. Pociąg zatrzymał się w tunelu pod czerwonym sygnałem. Siedziałem przez dwadzieścia minut w pułapce bez wyjścia. W rezultacie na przebycie drogi do prawdziwego mostu, który łączył brzegi Vota Nufo przy Dwudziestej Ulicy, straciłem pół godziny.

Autobus pośpieszny do portu lotniczego czekał już na swojej pętli. Rzuciłem się do niego biegiem. Odjechał, nim zdążyłem wskoczyć na stopień. Jednak był zatłoczony prawdziwymi ludźmi i miał żywego szofera, z czego wynikało, że zmierzam właściwym tropem. Po dziesięciu minutach pojawił się drugi autobus, ale nie pojechałem nim. Autentyczny kierowca przywiózł rzeczywistych pasażerów, wypuścił ich z wozu po okrążeniu ronda i oświadczył zebranym na przystanku podróżnym, że defekt silnika zmusza go do opuszczenia trasy.

Zawiedzeni podróżni kierowali chłodne uwagi to pod adresem kierowcy, to pod adresem silnika, a ja winnego znalazłem wśród zniecierpliwionych: był nim plastykowy dziadek, niepozorny skądinąd, który doczłapał do nas w ostatniej chwili. Wkrótce na przystanku pojawili się inni drugorzędni statyści. W miarę jak rosła ich liczba, topniały moje nadzieje związane z odnalezieniem Muriel.

Pojechaliśmy kolejnym autobusem. Po obu stronach mostu marszczyła się powierzchnia nieoszukanej wody. Większość żywych ludzi wysiadła zaraz za mostem, a pozostali – w Parayo, gdzie ja też opuściłem autobus, ponieważ lotnisko – co wynikało z mapy – leżało daleko za brzegiem sceny. Zresztą z Parayo było najbliżej do tego wzniesienia, na którego zboczu (przed dwiema godzinami!) płonęła “Latarnia Kroywenu". – Dalej musiałem iść pieszo. Nie znałem wcale tej okolicy. Minąłem ostatnie należące do osiedla zabudowania i skręciłem w głąb lasu. Po drugiej jego stronie osiągnąłem najwyższy punkt obserwacyjny. Piaszczysta droga – wijąc się między pagórkami – zaprowadziła mnie nad brzeg jeziora. Przez pół godziny chodziłem po zboczu oznaczonego na planie wzniesienia, zataczając coraz szersze kręgi. Wdrapałem się na drzewo. Nigdzie nie dostrzegłem żadnego człowieka.

Kołowałem we właściwym miejscu, ale w niewłaściwym czasie: jedyny blask, jaki przyświecał mi w poszukiwaniach, padał z zachodniej strony lazurowego nieba, gdzie nad poszarpanym wieżowcami horyzontem płonęło wielkie pomarańczowe słońce.

14

Siedziałem nad brzegiem Vota Nufo i patrzyłem w dal. Z układu linii narysowanych na planie miasta wynikało, że świetlny krąg mógł opuścić wschodni brzeg jeziora tylko dwiema drogami. Jedną z nich wykluczyłem od razu, gdyż prowadziła przez most Dwudziestej Ulicy. Gdyby “ekipa filmowa" minęła mnie na tej trasie, dostrzegłbym ją z łatwością. Druga droga wiodła przez wyspę Reff i dwa krótkie mosty łączące tę wyspę z Lesaiolą na wschodnim brzegu jeziora i z Tawedą na zachodnim.

Jeżeli Muriel pozostała na wschodnim brzegu (co wcale nie było pewne), to przebywała teraz gdzieś w lesie między Parayo a Lesaiolą lub w jednej z tych dwu miejscowości. Trzeba też było wziąć pod uwagę Uza Ne Juto – osadę zamieszkaną przez trędowatych. Chociaż leżała ona na uboczu, już poza formalnymi granicami miasta, jednak zaznaczona na planie długa czerwona pętla wycinała z tej osady mały skrawek, co wskazywało, że wąski pomost sceny prowadzi również do ludzi zasadniczo odizolowanych od reszty społeczeństwa.

Raz jeszcze rozpostarłem mapę i pochyliłem głowę nad trójkątem Parayo – Lesaiola – Uza Ne Juto. Może igłę w stogu siana trudniej byłoby znaleźć niż kobietę oświetloną potężnym reflektorem, ale myśl o przygodach, jakie zdarzały mi się po drodze z wierzchołka banku Quefeda Nos Paza, bardziej niż wielkość zaznaczonego na planie obszaru ostudziła mój początkowy zapał. Owszem, miałem wolną wolę i przez resztę życia mogłem sobie biegać za umykającym po górach i lasach błędnym ognikiem.

Aresztowano mnie akurat w chwili, gdy dowiedziałem się, że Muriel nie jest głuchoniema, i kiedy postanowiłem zapoznać się z nią natychmiast po opuszczeniu kabiny telefonicznej. Czy to był przypadek? Potem – powstrzymywany kolejnymi “ślepymi trafami", więc najpierw wykrętami taksówkarzy, następnie postojem w tunelu, ucieczką jednego autobusu i wreszcie awarią drugiego – zużyłem dwie godziny na przebycie drogi, którą w normalnych okolicznościach przejechałbym w trzydzieści minut.

Nagle – już chyba po raz setny tego dnia – przypomniałem sobie pogodną, nieco zdziwioną minę Lindy, kiedy pijana rozsiadała się wygodnie na peronie, aby zajrzeć pod podeszwę zakrwawionej stopy. A wiedziałem przecież, że jest niewinna, i kochałem ją: czy to też był przypadek?

W blasku zachodzącego słońca zobaczyłem łódź. Zbliżała się do mnie z Tawedy położonej na przeciwległym brzegu jeziora. Przebyła już połowę drogi. Siedziało w niej dwanaście postaci. Łódź była zanurzona w rzeczywistej wodzie, która w tym rejonie – co wynikało z mapy – wypełniała zbiornik otoczony szklaną powierzchnią. Zatoka naturalnej wody rozciągała się na znacznym obszarze: począwszy od miejsca zajmowanego przedtem przez “ekipę filmową" aż do Tawedy w jednym kierunku i Lesaioli w drugim.

Poszedłem brzegiem na spotkanie z wioślarzami. Wśród sztucznych mężczyzn dostrzegłem kilku prawdziwych. Płynęli nie opodal krawędzi szkła imitującego wodę. Gdy łódź zbliżyła się do cypla, na jeziorze zobaczyłem jeszcze jedną postać. Szła z przeciwległego brzegu po płaszczyźnie utworzonej ze szkła, które cienką warstwą powlekało większą część powierzchni ziemi w dolinie jeziora. Wioślarze też zauważyli trzynastą postać. Wkrótce w człowieku idącym po szkle rozpoznałem Płowego Jacka.

Na jego widok mężczyźni wpadli w popłoch. Rzucili wiosła i przebiegli na dziób łodzi, patrząc niespokojnie to na zjawę, to na stały ląd.

– Ufajcie! Jam ci to jest!

– Panie! Jeśli to ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie.

– Pójdź!

W tej właśnie chwili łódź otarła się o krawędź szkła. Jeden z wioślarzy wyskoczył za burtę na twardą płytę. Poszedł po niej ostrożnie w stronę Płowego Jacka. Po kilkunastu krokach dotarł do uskoku w szkle, pośliznął się i wpadł do zbiornika. Płowy Jack wyciągnął go z wody. Wsiedli do łodzi, która wkrótce wylądowała na prawdziwym brzegu.

Wioślarze zostawili łódź na piasku i poszli brzegiem w kierunku Lesaioli. Ruszyłem za nimi. Po drodze spotkaliśmy dwa manekiny. Jeden był niemy, a drugi głuchy. Płowy Jack przesunął palec po ustach niemego (rozdzielając paznokciem jego sklejone wargi). Głuchemu przetkał uszy patykiem podniesionym z ziemi. Operacja laryngologiczna również wypadła pomyślnie. Miała ona tak krótkotrwały przebieg, iż głuchy zdążył usłyszeć słowa podziękowania wypowiedziane przez niemego.

Zerknąłem na swoją mapę. Wynikało z niej, że dochodzimy do placu ze sztuczną roślinnością. Działka miała średnicę około jednego kilometra i leżała na łagodnym stoku wzniesienia w okolicy pokrytej naturalną zielenią. Na skraju tej wyspy Płowy Jack zatrzymał się przy figowym drzewie. Szukał na nim owoców, ale znalazł tylko liście. Akurat to drzewo z całą pewnością było prawdziwe, toteż stanąłem przed nierozwiązalnym problemem teoretycznym, gdy po słowach: “Nie urodzisz już nigdy żadnego owocu!", wypowiedzianych przez rozgniewanego mistrza, figa uschła w czasie kilkunastu sekund i zrzuciła pożółkłe liście.

Płowy Jack zasępił się i usiadł pod drzewem. Wtedy ze sztucznego lasu wyszedł stary człowiek.

– Córka moja dopiero co skonała – rzekł. – Ale przyjdź i połóż na niej swoją rękę, a wstanie.

– Czy wierzysz?