Widmo Temalu raz jeszcze zajrzało mi w oczy. Rozglądałem się bezradnie, próbując dociec, dlaczego w pustym lesie jakiś kierowany zdalnie pajac stanął w milczeniu tuż za moimi plecami i precyzyjnie wystawił na rozbicie swoją plastykową głowę. Obiegłem szybko miejsce nieszczęśliwego wypadku, aby wytropić wspólnika ewentualnej prowokacji, ale w zaroślach nikogo nie znalazłem.
Przy zwłokach mej kolejnej ofiary do tego stopnia zobojętniałem już na widok pozornej śmierci, że mogłem trzeźwo kalkulować i spokojnie myśleć o sprawach praktycznych. Ponieważ w przebraniu szofera łatwiej mógłbym ukrywać się przed sztucznymi tropicielami, bez chwili wahania założyłem na siebie jego marynarkę i czapkę. Zwłaszcza głęboka czapka, w połączeniu z ciemnymi okularami plastykowego biedaka, zmieniła mój wygląd tak znacznie, że przynajmniej manekiny, które widziały wszystko powierzchownie i nieostro, przyglądając mi się z bliska, nie rozpoznałyby w tym stroju ściganego gończymi listami bandyty.
U wylotu skalnej drogi na asfaltową szosę, skręcając w stronę autobusowego przystanku, usłyszałem jakiś zirytowany głos:
– Gdzie leziesz, ofiaro jedna!
Rozejrzałem się wokoło.
– Jeszcze się gapisz?
Szosa była pusta. Znajomy głos dobiegał z gęstwiny przydrożnych zarośli, gdzie stał ukryty czerwony samochód. Rozchyliłem gałęzie i wszedłem do zamaskowanej kryjówki. W otwartych drzwiach wozu siedział fałszywy rektor.
– Nareszcie! – sapnął. – Ruszaj prędko, bo mamy bardzo mało czasu. Punktualnie o pierwszej ten bałwan siada zawsze do obiadu i przez dwie godziny żadna siła nie jest w stanie oderwać go od kotletów i kremów.
Na widok rektorskiej togi odjęło mi mowę. W pierwszym odruchu rzuciłbym się do ucieczki, ale zaraz pomyślałem o jego naturalnej ślepocie. Był sam. Zorientowałem się, że zostawił gdzieś swoich porannych towarzyszy i wrócił na wschodni brzeg jeziora drugim samochodem, gdyż w pierwszym, którym wcześniej złożył wizytę Płowemu Jackowi, szofer zmontowany był na stałe przy kierownicy. Teraz wiedziałem przynajmniej, czyją czapkę noszę na swojej głowie.
Biłem się z myślami, jak wybrnąć z tej bądź co bądź paskudnej sytuacji.
– Wal prosto do jego eminencji – rzucił. – Dziekana nie zdążymy już złapać po drodze.
Usiadłem za kierownicą. W końcu mogłem przejechać się do Śródmieścia i wysiąść za pierwszym rogiem.
– No i co tam? – spytał na moście.
– Leci – odparłem niepewnym głosem.
– Co leci? – przestraszył się.
– Wszystko. Raz lepiej, a drugi gorzej.
– Jak ci tam poszło, pytam, baranie jeden!
– Nieźle – lawirowałem dalej.
– To znaczy? – przygwoździł mnie.
– Przed panem nie będę się skarżył. Trafiłem w pudło.
– Pana – podniósł głos – to znajdziesz sobie łatwo w każdym tanim barze. A ja dla ciebie nie jestem ulicznym panem, tylko… – wskazał na pierś.
– Waszą magnificencją – dokończyłem.
– I zapamiętaj to sobie! Mam ja z wami, wrodzonymi kretynami. Adolfa kijem z tamtego wozu nie przepędzi, tak jest mu dobrze za kierownicą, a z ciebie batem nie wygoni prostej informacji, czy prorok czyni cuda, chociaż pół godziny podsłuchiwałeś w krzakach, skąd mogłeś dogodnie prowadzić rzetelne naukowe obserwacje.
– Przecież cudów nie ma.
– Zamilcz, nieszczęsny!
Mogłaby go zalać sztuczna krew, dlatego odetchnąłem z ulgą, gdy szybko wrócił do poprzedniej formy:
– Ja już w tym cud prawdziwy widzę, że od lat bezkarnie szczytuję na naszym uniwersytecie! Przez ten czas cudem jakimś nie zrujnowałem się na proszki od bólu głowy, daremnie szukając odpowiedzi na węzłowe pytanie, od kogo przepisuje uczony, który myśli samodzielnie. Cudów tego rodzaju w moim życiu naliczyłbyś kopę, lecz złośliwi utrzymują, że ja w nie nie wierzę.
– Nikczemne twierdzenie podwładnych nie daje jeszcze podstawy do skrajnej rozpaczy. Wszak nazwisko waszej magnificencji zapisało się złotymi zgłoskami na kartach księgi traktującej o systematycznym układzie godności. Przypomnę tu tylko wielką myśl wyłożoną już na okładce dzieła “Teoryja tytułmajców wyższych a praktyczna sztuka dźwigania tychże".
– Cegła to jest.
– Wszelako w pogoni za tą cegłą ludzie tratują się w kolejkach, chociaż nakłady jej są ogromne.
– Poczciwy z ciebie dureń, jeśli sam nie umiesz dociec przyczyny sztucznie wywołanego zainteresowania moją książką. Młodociani tylko dręczą wciąż księgarzy pytaniami o nią, bo wciągnąłem im toto na listę obowiązkowej lektury szkolnej. Nie ja pierwszy grozą przed egzaminami czytelników sobie namiatam. Ale gdzie ty się właściwie plączesz?
Nie znając celu naszej wyprawy, od kilku minut krążyłem dookoła ronda przy Osiemnastej Alei.
– Kardynał ma swe dobra przy Dziesiątej Ulicy ^ podsunął mi spokojnie. – Czy nigdy nie bywałeś ze mną u jego eminencji?
– Nigdy. To Adolf woził waszą magnificencję na ceremonie do dóbr jego eminencji.
– Zawsze mylą mi się wasze poczciwe gęby. Dzisiaj ciebie potrzebuję, bo jedziemy z ważną misją, której przebieg musi być protokołowany, a Adolfa, jak wiesz, psami z wozu nie wyszczuje, taki ambitny z niego kierowca. Kardynał ucztuje już pewnie. Ten bałwan słowa z nikim nie zamieni, dopóki nie właduje sobie do kałduna fury smakołyków zakupionych w południe za pieniądze rzucone po rannej mszy na tacę przez głodujących wiernych.
Wyjechałem z ronda i Osiemnastą Aleją, mijając szereg wysokich dekoracji, dotarłem do Dziesiątej Ulicy, gdzie zaparkowałem samochód przed makietą wskazanej przez rektora siedziby. Imitację pałacu kardynała łatwo było poznać z daleka po nadmiarze koronkowych ozdób, które dekorator ochlapał srebrnymi i złotymi farbami. Tandeta zagnieżdżona w każdym kącie tej prowizorki dała mi pojęcie o guście jej gospodarza.
Palony ciekawością, co też proteza rektora świeckiej uczelni może mieć do namiastki kardynała Kroywenu, wszedłem za rektorem do obszernego pudła i w charakterze protokolanta zająłem z nim miejsce przy suto zastawionym stole naprzeciwko niemiłosiernie grubej kukły kardynała.
Fotel fałszywego prałata z trudem utrzymywał ciężar najistotniejszej – trawiennej – części jego upiornie zniekształconego tuszą ciała. W opasłym brzuchu imitacji tego dostojnika kościelnego musiały pomieścić się atrapy wyszukanych potraw tłoczone do łakomych ust drżącymi z podniecenia protezami rąk, którymi kardynał zgarniał z półmisków wciąż nowe góry “chleba naszego powszedniego".
W czasie pierwszej godziny ucztowania rektorowi ani razu nie udało się odwrócić uwagi kardynała od sztucznych dań wnoszonych nieustannie do pudła sali przez ubranych w papierowe liberie lokajów. Na zaczepki jego pozornej magnificencji jego fałszywa eminencja odpowiadał wzmożoną aktywnością gastronomiczną.
O wpół do trzeciej kardynał podał rektorowi rękę do ucałowania, co oznaczało, że jego eminencja schodzi już z nieba na ziemię, aby w czasie luki między biesiadami spojrzeć nieco łaskawszym okiem na sprawy doczesne. Natychmiast przystąpiłem do czynności protokolarnych.
Najpierw strony wymieniły poglądy na całokształt stosunków między nauką a kościołem i bez dyskusji orzekły zgodnie, iż jedna strona ma drugą dokładnie tam, gdzie druga pierwszą i gdzie jest ciemniej niż u Murzyna w piwnicy. Lecz – i to “lecz" w protokole kazano mi podkreślić – w obliczu wspólnego wroga, jakim zarówno dla uczonych w piśmie, jak i dla kapłanów jest uliczny prorok, strony muszą się zjednoczyć, by skutecznie oskarżyć Płowego Jacka przed generalnym prokuratorem Kroywenu.
Następnie kardynał wyraził zadowolenie z powodu nieobecności w mieście gubernatora i stwierdził, iż władza administracyjna, skupiona w rękach prokuratora generalnego, powinna wystarczyć do realizacji celu wytyczonego już dawniej przez duchowieństwo wspomagane działalnością naukowych aktywistów. Ostatnie słowa prałata były ukłonem w stronę rektora, toteż po przyjęciu tezy, iż zarażonego szaloną myślą Płowego Jacka należy odizolować od reszty społeczeństwa, gdy przyszła pora na wolne wnioski, jego magnificencja – doceniając ten gest – zgłosił projekt, aby rolę przewodnią w procesie proroka przyjęło na siebie duchowieństwo, ponieważ przedstawicieli nauki cechuje zwykle lekceważący stosunek do tych przeciwników ideowych, do których kościół odnosił się zawsze z właściwą sobie nienawiścią.