Выбрать главу

Za to małe, ale nędzne kłamstwo miałem do siebie większy żal niż za wszystkie urojone zbrodnie. Przez tę fikcję wiodła jednak najkrótsza droga do zgody, bo na opisanie prawdziwej przyczyny, która wtedy zatrzymała mnie w pociągu, musiałbym zużyć resztę dnia i znowu mówić jej o zdjęciowym planie, ryzykując, że odejdzie, nim dokończę. Ale ona już od czterech dni widziała we mnie wariata, gdyż tylko chorobą umysłową mogła usprawiedliwić zabójstwa opisywane w gazetach. Czy znalazłbym w Kroywe – nie drugą kobietę, która po tym wszystkim odważyłaby się przebywać dalej w moim towarzystwie?

Patrzyła mi w oczy smutnym, nieruchomym wzrokiem. – Później miałem kilka przygód – ciągnąłem dalej – a po południu zostałem szoferem pewnej naukowej znakomitości.

– Dlatego przez całą dobę nie dawałeś znaku życia? Odłożyłem papierosa i przycisnąłem twarz do jej policzka.

Gdy obróciła się powoli do mnie, czując jej wargi na swoich ustach, postanowiłem wycofać się z tamtego kłamstwa.

Pojechaliśmy na Czterdziestą Ulicę i zjedliśmy obiad w jednej z szeregu prawdziwych restauracji. Przez dwie godziny opowiadałem Lindzie historię swego pobytu na zdjęciowym planie. Lecz aby mogła zrozumieć, za czym od czterech dni uganiałem się po całym mieście, jaką tajemnicę chciałem przeniknąć nawet za cenę życia i dlaczego ścigano mnie listami gończymi, musiałem najpierw wprowadzić ją w niezwykłą atmosferę wielkiej sceny, to znaczy musiałem ją przekonać, że tak samo jak inni ludzie ona też od dziecka nosi w sobie fałszywy obraz świata, nie dostrzegając w nim wielopoziomowego rusztowania planów, aby następnie przejść do opisu aktorów i statystów oraz gigantycznych dekoracji.

Okazywała dobrą wolę i nawet z wielkim przejęciem śledziła moje argumenty. Musiałem jednak mówić do niej tak, jak gdyby od urodzenia była ślepa. Dlatego niemal cały czas – jak Płowy Jack nad Vota Nufo – aby przeniknąć rozdzielającą nas barierę braku komunikatywności, sięgałem po podobieństwa, gdyż odpowiednio dobierane porównania od niepamiętnych czasów dawały jedyną możliwość przekazania komuś przybliżonego obrazu niewidzialnej dla niego strony świata.

U kresu tej teoretycznej mordowni, w najbardziej niespodziewanym momencie, kiedy już zdawało mi się, że osiągam swój cel – Linda rozpłakała się nagle. Ukryła twarz w dłoniach i przez ściśnięte gardło w odpowiedzi na mój długi wykład wyszeptała tylko kilka słów:

– Carlos – przełknęła ślinę – ja ci wierzę. Czy siedziałabym tutaj z tobą, gdybym cię nie kochała?

“Wierzę". Patrzyłem w dal Czterdziestej Ulicy na makiety Uggioforte. Ściany i szyby wokół nas błyszczały w czerwieni zachodzącego słońca. Po dwóch godzinach próżnego gadania w ciszy między nami pozostało i dźwięczało to jedno słowo: “wierzę". Obracałem je w myśli na wszystkie strony, nieufnie, jakbym coś takiego słyszał po raz pierwszy w życiu.

I nagle – ze wzruszeniem, które kazało mi zasłonić oczy – pojąłem, że to ja jestem ślepy. Wierzę! Razem z tym prostym słowem ona dawała mi wszystko: miłość, nadzieję i sens, a ja żądałem od niej rozumienia, więc próbowałem wymusić coś, co tu, na planie – w świecie skłębionych pozorów i złudzeń – nigdy nie miało żadnej wartości.

Raz jeszcze wsiadłem z Lindą do skradzionego wozu. Autostradą przebiegającą wzdłuż zachodniego brzegu Vota Nufo pojechałem szybko pod Pial Edin. Płaski, otoczony ogrodami wierzchołek Słonecznej Góry zanurzył się już w ciemności. O zachodzie słońca Płowy Jack miał tam zebrać swoich uczniów. Chciałem go ostrzec przed skutkami zmowy kapłanów z uczonymi w piśmie.

W drodze przypomniałem sobie słowa mistrza: “Dotyczy to tych, którym wskazano", wypowiedziane w obozie manekinów, kiedy prorok mówił o wierności. Zdawało mi się wtedy, że brzmi to wieloznacznie. A teraz wiedziałem, co miał na myśli. Mnie wskazano Linde: lecz uczuciem, a nie stempelkiem odbitym na papierku.

– Co słychać u Yorenów – zapytałem Linde, wjeżdżając znowu w strefę przybrzeżnych dekoracji.

– No wiesz, jak to u nich: Tom wyświetla slajdy, a Dolly leży na tapczanie i jęczy, że chyba jeszcze dzisiaj nie posprząta, choć ten nieustanny bałagan dobije ją w końcu. Jakoś sobie radzą. Jednak w ogóle to mają już dość tej codziennej monotonii i zbierają pieniądze na wycieczkę zagraniczną.

– A ty pojechałabyś zwiedzać obce kraje?

– Bardzo chętnie. Ale tylko z tobą.

Otoczyłem ją ręką i przytuliłem do siebie. Pierwszy raz od czterech dni poczułem się szczęśliwy.

– Dzisiaj jest czwartek? – spytałem.

Skinęła głową. Już miałem powiedzieć, że jeżeli chce, to jutro pojedziemy razem w daleki świat, gdzie nikt nie wie o istnieniu Carlosa – zabójcy. Lecz w ostatniej chwili przyszło mi do głowy, żeby poczekać do rana z ujawnieniem tego świeżego pomysłu.

– Pamiętasz tę noc z niedzieli na poniedziałek? – odezwała się po kilku minutach milczenia.

– Mówisz o nocy poprzedzającej awanturę w Temalu?

– Tak.

– To dziwne, bo właśnie wszystko, co się działo do tamtej nocy, przysłania w mojej pamięci jakaś mgła. Przypominam sobie, że chyba do trzeciej nad ranem tańczyliśmy w lokalu “Oko Cyklonu".

– A potem przeszliśmy do bistra na górze, gdzie Płowy Jack nauczał głuchoniemych i hipisów. Miał tam wielu różnych słuchaczy. Dyskutował ze swymi ideowymi przeciwnikami. Za głoszone herezje jakiś duchowny straszył go ogniem piekielnym, na co prorok oświadczył, że gdyby tylko chciał, zburzyłby kościół i odbudowałby go w czasie trzech dni.

– Tego już nie pamiętam.

– Ale nie byłeś pijany, bo pieniędzy starczyło nam tylko na karty wstępu. Po czwartej, kiedy szliśmy pieszo do stacji metra, przez całą drogę kpiłeś sobie z Płowego Jacka, domagając się, aby zdradził przed tobą, gdzie stoi jego zdjęciowa hala, i żeby dał ci jakąś kryminalną rolę w swym filmie, jeśli faktycznie jest Reżyserem świata. Męczyłeś go tym aż do Kroywen – Centralu. Wiesz, Carlos, ja tę noc wspominam dlatego…

– Zaraz – przerwałem, zatrzymując samochód przy ścieżce, która wiodła przez sztuczne ogrody w kierunku Słonecznej Góry. – I co on mi wtedy powiedział?

– Powiedział: “Wracaj do Tawedy. Tam znajdziesz swoją rolę i mój plan".

Zbocze wzniesienia miało łagodny stok. Wierzchołek dzieliła od autostrady odległość kilkuset metrów. Po drodze Linda zeszła ze ścieżki i usiadła na ławce pod ścianą mijanego domu. Zdjęła but ze skaleczonej stopy. W chwili gdy na ranę przyklejałem nowy plaster, usłyszeliśmy głos Płowego Jacka:

– Czas mój blisko jest.

Głos dobiegł przez otwarte okno drewnianego garażu, który stał nieco niżej, naprzeciwko nas, poza rzadkimi zaroślami. Zatłoczone starymi gratami wnętrze oświetlała brudna żarówka zawieszona na drucie pod dziurawym dachem. Na zużytych oponach, pustych kanistrach i cegłach rozstawionych dookoła zachlapanej smarami skrzyni siedziało razem z prorokiem dwunastu jego apostołów. Wszyscy sięgali do skrzyni zastawionej potrawami i butelkami z winem. Nauczyciel ubrany był inaczej niż zwykle: równie starannie jak jego uczniowie. Miał na sobie nowe spodnie ściągnięte w biodrach szerokim pasem z dużą srebrną klamrą oraz oryginalnie haftowaną koszulę.

Przez dłuższy czas biesiadnicy jedli w milczeniu, a my – jak zahipnotyzowani – przyglądaliśmy się im. Stok góry zalewał śnieżny blask księżyca w pełni, któreyo kula wznosiła się nad Uza Ne Juto, rozpoczynając drogę po ciemnogranatowej kopule nieba.

– Zaprawdę powiadam wam, iż jeden z was wyda mnie.

– Czy to ja?

Milczał.

– A może ja?

– Który macza ze mną rękę w misie, ten mnie wyda.