Wszedłem do środka i usiadłem przy stoliku pod szybą. W zestawieniu z jasnością blasku zalewającego wnętrze pawilonu i jego okolicę słońce na bezchmurnym niebie lśniło niewiele silniej niż księżyc w pełni. Jednakże ta niezwykła lawina światła nieznacznie tylko raziła mnie w oczy, a inni żywi ludzie, którzy po kąpieli w jeziorze podchodzili do “Latarni Kroywenu", najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy z jej istnienia. Ktoś wrzucił monetę do automatu z płytami. Rozległa się muzyka. Muriel pisała coś na kartce papieru. Przyglądałem się jej z daleka. Czułem, że na jej widok wraca we mnie to wszystko, co przeżyłem przed dwoma dniami.
Naraz z pomieszczenia na zapleczu restauracji wyszedł młody kelner. Pocałował aktorkę w usta i usiadł swobodnie przy jej stoliku. Muriel podała mu zapisaną kartkę. Aktor wpatrywał się w nią przez kilkanaście sekund, po czym powiedział coś do aktorki. Muzyka zagłuszyła jego słowa. Muriel wyjęła kartkę z ręki kelnera i podkreśliła na niej jakieś zdanie. Potem dopisała coś jeszcze. Obserwowałem ich przez kilka minut: on do niej mówił, a ona gestykulowała albo odpowiadała na piśmie.
Kelner rozniósł napoje zamówione przez nowych gości i powrócił do Muriel. W lokalu pojaśniało jeszcze bardziej.
– Malcolm! – zawołał jakiś mężczyzna poza moimi plecami.
Kelner przeniósł się do jego stolika i usiadł przy nim. Mężczyźni rozmawiali ściszonymi głosami. Piękna melodia zagłuszała dialog aktorów grających w filmie, w którym statystowałem przez całe życie. W pewnej chwili towarzysz kelnera spojrzał za siebie. Muriel podniosła rękę i uśmiechnęła się do niego ponad moją głową. Odczułem to tak, jak uderzenie fali rozpalonego powietrza, ponieważ przez ułamek sekundy miałem szaloną nadzieję, że gestem tym i uśmiechem Muriel przywołuje mnie do siebie.
Muzyka umilkła.
– Masz rację – szepnął kelner, gdy jego znajomy znowu pochylił się nad stolikiem. – Spławię ją jeszcze dzisiaj.
– Stary, wiedziałem, że nie jesteś głupi – odparł tamten. – Pokażę ci jutro dziewczyny z naszego nowego zespołu. Jest w czym wybierać. Będziesz miał wreszcie swobodne ręce i niezłą forsę za to lokum, a my odpowiednie studio.
– Noszę się z tym zamiarem od tygodnia, ale Muriel nie ma gdzie się podziać. Za jakiś kąt w Lesaioli zabierają połowę mojej pensji. Ona zarabia grosze.
– Znajdzie sobie coś taniego w Tawedzie albo na Dolnym Riwazolu, zresztą nie twoja sprawa. Zależy ci na niej?
– Od tygodnia szukani pretekstu do zerwania naszej znajomości.
– I znalazłeś go.
– Teraz widzę, że masz rację.
– Więc załatwione?
– Wieczorem rozmówię się z nią. Tak czy inaczej rano zabierze cały swój interes, bo jest wrażliwa i ambitna. Najdalej jutro wieczorem dostaniesz klucz od tamtej chaty. Już dłużej nie będę tego przeciągał. Ona szarpie mi nerwy.
– Stary, umówmy się: nie musisz się przede mną tłumaczyć. Powiedz tylko, jak do tego doszło.
– Zwyczajnie. Siedzi u mnie już od dwóch miesięcy. Poznaliśmy się w “Oku Cyklonu".
– Chłopie, ja ciebie nie pytani, jak długo ze sobą śpicie, tylko kiedy wyszło na jaw, że ona ma raka krtani.
– Wycieli jej to cztery lata temu.
– I odtąd nie powiedziała ani jednego słowa?
– Chyba mogłaby mówić szeptem, ale nie chce. Po operacji chciała popełnić samobójstwo. Potem przyszła do siebie i teraz uważa, że na papierze można wyrazić wszystko.
– Bujasz.
– Ona bardzo ładnie pisze.
– I mówi. Raz słyszałem, jak rozmawiałeś z nią przez telefon.
– A, o to ci chodzi. Muriel nosi za sobą kieszonkowy magnetofon. Koleżanka nagrała jej na początku taśmy hasło “Tu Muriel". Czasem wykręca mój numer i przykłada magnetofon do słuchawki. Potem ona słucha, a ja do niej mówię, jeżeli akurat mam coś do powiedzenia w sprawie jej interesu.
– Mogliście to ułożyć bardziej dowcipnie: nagrać szereg gotowych pytań i odpowiedzi. Tylko czy taka zabawa może trwać przez całe życie. Przecież ten jej punkt usługowy z wielkim szyldem i jednym klientem dziennie to jest po prostu kupa śmiechu.
– Nie miałem zamiaru wiązać się z nią na dłużej.
Po tych słowach kelner pożegnał znajomego i odszedł do konsumentów, aby zainkasować pieniądze. Potem udał się na zaplecze lokalu. Muriel podniosła się ze swego miejsca. Trzymała w dłoni zapisaną serwetkę. Przez chwilę patrzyła na drzwi, za którymi zniknął kelner, jakby chciała podać mu tę kartkę, ale rozmyśliła się i wyszła z pawilonu.
Wstałem. Miałem zamiar powiedzieć jej kilka słów i czułem, że tym razem już żadna wewnętrzna siła nie zdoła mi w tym przeszkodzić.
Na drodze do wyjścia potrąciłem jakiegoś mężczyznę.
– To pana samochód? – spytał.
– Nie – odparłem machinalnie.
– Widziałem, jak on zajechał tym wozem – powiedział znajomy kelnera do stojącego obok policjanta.
I po co ja ukradłem ten samochód? – przemknęło mi. Patrzyłem na taras za oszkloną ścianą, na którym stało sześciu karabinierów. Wszyscy byli żywi. Zaglądali w głąb restauracji, gdzie w pełnym blasku “Latarni Kroywenu" otoczony statystami drugorzędny aktor wskazywał palcem w moim kierunku.
– Ontena, nie wykręcaj się, bo ten wóz i tak nie ma teraz większego znaczenia – powiedział policjant wyjmując kajdanki.
Odepchnąłem go. Karabinierzy przyskoczyli do drzwi. Rzuciłem się w stronę bocznej ściany. Trzask rozbijanej szyby był ostatnim dźwiękiem, jaki przed upadkiem na gorący piasek odezwał się jeszcze w mojej świadomości.
W prawdziwej celi, do której zostałem wtrącony po odzyskaniu przytomności, obok Płowego Jacka i “nieuchwytnego bandyty" Dawida Martineza zobaczyłem jeszcze jakiegoś drugiego plastykowego zbrodniarza. O pierwszej godzinie sztuczni strażnicy przewieźli nas wszystkich do sądowej sali. Obrońcy i sędziowie odlani byli z gipsu. Postacie ławników Dekorator wyciął z arkusza dykty. Figury te ani razu nie poruszyły się w czasie godzinnej rozprawy: tylko prokurator zabierał głos, a jego słowom towarzyszyły okrzyki padające z tłumu pozornych słuchaczy.
Raz na rok generalny oskarżyciel Kroywenu miał prawo zwolnić jednego więźnia wybranego przez lud.
Po przesłuchaniu czterech oskarżonych prokurator zapytał:
– Którego chcecie, abym wam wypuścił: Dawida Martineza, zwanego nieuchwytnym gangsterem, czy Płowego Jacka, którego nazywają Reżyserem świata?
Zdawało się, że mistrz ma jeszcze szansę odzyskania wolności. Ale przedniejsi kapłani wcześniej namówili lud, żeby w sądzie domagał się skazania proroka.
– Wypuść nam Martineza! – padały zewsząd zgodne okrzyki.
– Cóż tedy mam uczynić z Płowym Jackiem?
– Niech będzie stracony!
– Lecz co on wam złego uczynił?
Kukły nie odpowiedziały na to pytanie. Żywy oskarżyciel próbował uspokoić sztucznych ludzi, ale im dłużej ich przekonywał, z tym większą nienawiścią wołali: “Niech będzie stracony!"
O godzinie drugiej prokurator uciszył zebranych i przez kilka minut patrzył w milczeniu na grupę fałszywych przedstawicieli kościoła. Myślał pewnie o reakcji gubernatora na ich skargę w przypadku, gdyby zwolnił proroka. Po ostatniej próbie obrony Płowego Jacka, widząc, że jego słowa nic nie pomagają, oskarżyciel generalny polał sobie ręce wodą z karafki i umył je przed ludem.
– Nie jestem ja winien krwi tego sprawiedliwego – powiedział. – Wy ujrzycie!
Szyby w oknach zadrżały od zgodnego okrzyku:
– Krew jego na nas i na dzieci nasze!