Więc wypuścił im Dawida Martineza, a Płowego Jacka, mnie i drugiego plastykowego zbrodniarza wydał na stracenie.
Po drodze na miejsce kaźni czułem się jak sparaliżowany: prawie nic już nie docierało do mnie. Na dziedzińcu sądowym widziałem jak przez mgłę Płowego Jacka, którego fałszywi karabinierzy tłukli kolbami po głowie i pluli na niego, a potem klękali przed nim, mówiąc: “Bądź pozdrowiony, Reżyserze świata".
Wsadzili nas do samochodu i zawieźli do Pial Edin. Stamtąd – w towarzystwie innych wozów załadowanych statystami – pojechaliśmy przez Tawedę pod Quenos, gdzie kończyła się linia metra. Wyrzucili nas z samochodu na górze pokrytej fałszywymi zaroślami. Quenos było najbardziej odległą od centrum dzielnicą miasta.
Na wierzchołku góry rosły trzy prawdziwe pinie. W połowie wysokości jednej z nich karabinierzy zawiesili tabliczkę z napisem: “Ten jest Płowy Jack – Reżyser świata".
O trzeciej godzinie rozebrali proroka i po kłótni o jego ubranie rzucali monetę, aby los rozstrzygnął, kto dostanie jego nową koszulę i spodnie.
– Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią – powiedział Płowy Jack.
– Mistrzu – odezwałem się do niego dziwnie spokojnym głosem. – Spraw, jeśli możesz, aby Linda nie tęskniła za mną.
– Tego nie mogę uczynić, tak samo, jak nie mogę sprawić, by ciebie ominął ten kielich, który tu nas czeka. Wy dwaj tylko – wskazał na nasze pinie – dzisiaj nie będziecie cierpieli.
Ledwie to powiedział, gdy na moich oczach wszystkie otaczające nas manekiny przemieniły się w żywych ludzi, a ustawione na górze imitacje kaktusów i palm – w prawdziwe zarośla i drzewa.
Dopiero gdy zawiesili nas na drzewach, przybijając do nich gwoździami nasze ręce i nogi, zrozumiałem, że znowu stałem się drugorzędnym statystą – jednym z manekinów.
Gwoździe tkwiły w moich stopach i dłoniach, ale wisząc na nich nie czułem żadnego bólu. Wszystko dookoła siebie widziałem oczami sztucznego człowieka… Pod drzewami stali naturalni kapłani i karabinierzy. Dalej płakały prawdziwe kobiety. Z pobliskiego Quenos przychodzili ciekawi, by z tabliczki przybitej nad głową Płowego Jacka – który cierpiał autentycznie i strasznie – odczytać jego winę.
Nie czułem bólu i dlatego właśnie bałem się, że nigdy nie doczekam śmierci,
– Jeżeli jesteś Reżyserem świata – zawołałem – ratuj nas i siebie samego!
Płowy Jack milczał. Ale na wołanie odpowiedział przybity do sąsiedniej pinii pozorny bandyta, który teraz – w moich oczach – nie wyglądał już na sztucznego.
– I ty się jego nie boisz! – zgromił mnie. – My sprawiedliwą zapłatę bierzemy za uczynki nasze, ale ten nic złego nie uczynił. Panie! – zwrócił twarz do nauczyciela. – Pomnij na mnie, gdy przyjdziesz do królestwa swego.
A Płowy Jack odparł:
– Dziś jeszcze będziesz ze mną w raju.
Karabinierzy strzegli nas, siedząc pod drzewami. W znacznej odległości stała grupa zastraszonych przyjaciół mistrza. Wśród nich Płowy Jack dostrzegł swoją matkę i ucznia. Przywołał ich do siebie:
– Niewiasto – rzekł – oto syn twój. Uczniu, oto twoja matka.
I stało się, że gdy uczeń odprowadził matkę na stok góry, nauczyciel powiedział: “Pragnę". Dali mu ocet i naśmiewali się z niego.
Tak mijały godziny. Czarne ptaki kołowały nad górą. Zniżały się w locie lub szybowały ku słońcu i nikły w błękitnej toni nieba.
Rozglądałem się sennie dookoła siebie. W dole stał żywy las. Widziałem rzeczywistą wodę w dolinie Vota Nufo i nieoszukane domy pobliskiego Quenos. Patrzyłem na południową panoramę z prawdziwą Tawedą pośrodku (gdzie lśnił mój dom na tle mirażu dalekich drapaczy chmur). Lecz w całym tym pozornie naturalnym krajobrazie nie dostrzegałem nigdzie “Latarni Kroywenu" ani nadziei, że po przemianie w sztucznego człowieka bez pomocy karabinierów doczekam się kiedyś realnej śmierci.
Ci, co stali pod nami albo kręcili się po górze dla zabicia czasu, podchodząc do Płowego Jacka rzucali mu w twarz słowa, z których wynikało, że choć w moich oczach wyglądali jak ludzie, nadal byli manekinami i grali role drugorzędnych statystów.
– Dufał w Widzu, to niechże go teraz wybawi – rzekł karabinier pełniący pod nami wartę.
Kapłani też mądrzyli się z bezpiecznej odległości:
– Inszych ratował, a siebie nie może – zauważył jeden.
– Zstąp teraz z drzewa – szydził drugi. – Ty, który mógłbyś rozwalić kościół i w trzy dni umiałbyś go zbudować, ratuj siebie samego.
– Jeżeli zejdzie, uwierzymy mu – mówili inni.
Czułem coraz większą senność i obojętność na to, co się działo w dole. Nad Kroywenem zapanowały nienaturalne ciemności. Gdy po długim czasie tarcza słoneczna wysunęła się spoza czarnej zasłony, Płowy Jack zawołał wielkim głosem:
– Ojcze mój! Ojcze mój! Czemuś mnie opuścił?
Ktoś z liczby tych wytrwałych, co jeszcze tam stali, podbiegł do drzewa i szepnął:
– Widza ten woła.
Wtedy wartownik nadział na długi kij gąbkę nasyconą octem i chciał ją zbliżyć do ust Reżysera świata, lecz ktoś inny powstrzymał go za rękę.
– Zaniechaj – powiedział. – Lepiej popatrzmy, może przyjdzie i zdejmie go.
Ale Płowy Jack zawołał tylko:
– Widzu! W ręce twoje polecam ducha mego!
A to rzekłszy – skonał.