Выбрать главу

– Zwariowałaś czy żartujesz sobie ze mnie?

– Ledwie cię poznałam, Carlos. Co się z tobą stało?

Odciągnąłem ją za pasek od makiety trupa.

– Linda, błagam, przestań się wygłupiać. Przecież to jest plastykowa kukła!

– Puść ją! – ryknął groźnie sztuczny typ za moimi plecami. Linda ominęła go w drzwiach i wybiegła na korytarz.

– Poczekaj! – zawołałem. – Tak nie możemy się rozstać.

Zniknęła na klatce schodowej. Pognałbym za nią na górę, lecz przywołany hałasami świadek awantury zdecydowanie zagrodził mi drogę.

– Nie ruszaj się z miejsca! – warknął ostrzegawczo. Trzymał w ręku nóż z długim ostrzem przygotowany do ciosu. – Już więcej nikogo nie zamordujesz.

Ubrany był w papierową koszulę i spodnie o tak idealnych kantach, jak gdyby nigdy w nich jeszcze nie usiadł. Może przeznaczono go do odegrania tylko jednego epizodu. Swym ciałem uformowanym byle jak ze sztucznego tworzywa kopiował nieprzeciętnego grubasa. Gumowym brzuchem zatarasował wyjście na korytarz.

Jego wzorową postawę spontanicznego obrońcy pracowników biura zlekceważyłem całkowitym milczeniem: nie miałem czasu ani ochoty tłumaczyć, jak doszło do pozorowanej śmierci ich przełożonego. Zależało mi wyłącznie na porozumieniu z Linda. Lecz kiedy bezceremonialnie wypychałem go z przejścia, cofnął się nagle w głąb korytarza i z niespodziewaną zręcznością zadał mi silny cios nożem w okolicę serca.

Długi stalowy nóż zanurzył się w moim ciele po samą rękojeść. Po chwili szarpnięty tą samą plastykową dłonią, która go wbiła w moją pierś, wyleciał z rany i zadzwonił na marmurowej posadzce. Przez sekundę jak cała wieczność długą trwaliśmy w śmiertelnym uścisku. Wpatrzony w jego tłustą twarz wytłoczoną z masy, na której gruba warstwa błyszczącego lakieru naśladowała perlisty pot, poczułem na piersi zimny strumień krwi. Zalewała koszulę. Rozdarłem ją i podniosłem do oczu ręce: były lepkie, czerwone, straszne.

Wtedy dopiero nogi ugięły się pode mną. Zadrżałem ze strachu, ale nie na widok krwi, która zapachniała rozpuszczalnikiem nitro: przeraziła mnie myśl, że jestem jednym z nich – plastykowym manekinem. Nie czułem najlżejszego bólu.

Sztuczny napastnik, pewny swej przewagi, podtrzymywał mnie za ramiona, jak przeciwnika niezdolnego do walki, bo już konającego. Dostrzegłem przy jego bucie zakrwawiony nóż. Sięgnąłem po tę dziwną broń jedynie w tym celu, aby zobaczyć z bliska, na czym polega jej tajemnica, gdyż na piersiach umazanych czerwoną farbą nie znalazłem śladu najmniejszej rany.

Nie planowałem żadnego chwytu samoobronnego. Jednak schylając się po nóż przysiadłem tak gwałtownie, że manekin pozbawiony podpory zwalił się na moje plecy, a kiedy – po ułamku sekundy, już z nożem w garści – wyprostowałem się równie nagle i z podejrzaną łatwością, grubas wywinął kozła w powietrzu i runął na poręcz schodów.

Był bardziej lekki, niżby to wynikało z rozmiarów jego tuszy. I dlatego tylko przypadkiem podrzuciłem go na taką wysokość. Spadając na kruchą makietę poręczy, roztrzaskał ją na drobne kawałki. Jedna z listewek przeszyła mu na wylot brzuch nadmuchany powietrzem i pękła; zawisł na drugiej, rozłupanej na dwie ostre drzazgi, które utkwiły w jego gumowym gardle. Wnętrzem klatki schodowej powróciło echo łoskotu. Towarzyszył mu syk uchodzącego powietrza. Manekin kurczył się. Wkrótce atrapa grubasa przybrała wygląd chorobliwie szczupłego mężczyzny.

Słyszałem za sobą jakieś głosy. Spoza uchylonych drzwi wyglądały nieśmiało głowy sztucznych urzędników. Śledzili mnie. Obserwowali przebieg walki, więc spodziewałem się, że w razie potrzeby mogliby złożyć zeznania na moją korzyść. Może wśród nich był ktoś prawdziwy, przed kim należało się usprawiedliwić.

– Widzieliście, kto pierwszy uderzył! – zawołałem w głąb korytarza, za głośno, jakbym wzywał na świadka cały gmach.

Wskazałem nożem na swoją czerwoną pierś. Wszystkie drzwi zatrzasnęły się, gdy podszedłem kilka kroków. Na widok zakrwawionej postaci z bronią w ręku manekiny odegrały scenę strachu.

Obejrzałem nóż. Pod naciskiem palca, którym pokonałem opór słabej sprężyny, cały brzeszczot wsunął się gładko do rękojeści. Z czubka, tępego i zakończonego okrągłym otworem – jak z lekarskiej strzykawki – trysnęła reszta czerwonej farby. Brzeszczot wyskoczył z ukrycia po zwolnieniu nacisku. Z daleka wyglądał groźnie. Tłoczek schowany w rękojeści napełnionej farbą wypchnął ją przez rurkę na zewnątrz w chwili uderzenia nożem.

Pobiegłem po schodach za Lindą, aby pokazać jej ten teatralny rekwizyt. Ostatnie odkrycie rzucało nowe światło na wydarzenia całego dnia. Mogłem sobie teraz wiele wyobrażać, ale w dalszym ciągu nie rozumiałem zachowania Lindy, która zdradzając mnie z kopią swego kierownika, o co ja na nią powinienem się obrazić, sugerowała mi stanowczo, że zabiłem człowieka.

Na sześćdziesiątym trzecim piętrze nie znalazłem nikogo żywego: ani Lindy, ani nawet żadnej ruchomej i gadającej atrapy. W zaśmieconych ruderach, których nie otynkowane, betonowe sufity i tekturowe ściany działowe żłobiły głębokie bruzdy wieloletnich zacieków (było to ostatnie piętro wieżowca), między prowizorycznymi makietami biurowych mebli siedziały lub stały szare ze starości gipsowe odlewy postaci mężczyzn i kobiet. Odlewom tym nadano wygląd ludzi pogrążonych w pracy. Potrąciłem niechcący jeden z nich. Upadł i rozbił się na twardej posadzce.

Linda mogła wejść jeszcze wyżej. Po metalowej drabince wspiąłem się na otoczony balustradą płaski dach Temalu. Pod gołym niebem usłyszałem ryk syreny alarmowej. Przechyliłem się nad balustradą i wyjrzałem. Daleko w dole, pod wejściem do centrali handlowej, zatrzymały się z piskiem hamulców dwa samochody: biały i czarny. Syrena umilkła. Alarmowe sygnały świetlne na dachach samochodów mrugały nadal. Z obu wozów wyskoczyły na chodnik małe, poruszające się szybko postacie. Trudno je było rozpoznać ze znacznej odległości. Nosiły białe i czarne ubrania.

Lecz o karetce pogotowia ratunkowego i wozie karabinierów pomyślałem dokładnie w tej samej chwili, w której ujrzałem panoramę całego miasta. A wtedy zapomniałem o tym, co się działo pod wejściem do biurowca.

4

Z dachu Temalu zobaczyłem cały Kroywen. W jasnym słońcu pogodnego dnia i w powietrzu czystym aż do horyzontu ujrzałem pełną panoramę miasta zbudowanego prawie z samych dekoracji i położonego po obu stronach jeziora Vota Nufo, którego wodę w większej części imitowało szkło. Chociaż od rana miałem wiele czasu, by się przygotować do każdego wstrząsu, obraz ten zaskoczył mnie.

Prawie wszystko dookoła, od Aiwa Paz rozciągniętego malowniczo za rzędem palm na wschodnim brzegu Vota Nufo, przez makiety trzech mostów zawieszone nisko nad szklanym jeziorem, do zachodniej granicy miasta opasanego z tej strony kopiami wieżowców Uggioforte, wzniesionymi na górze, i w drugim kierunku: od Riwazolu na południu, zamieszkanego głównie przez kolorowych, wzdłuż linii metra (łączącej tę dzielnicę z Quenos) na odcinku do Pięćdziesiątej Ulicy i od Tawedy, w której stał mój dom, do pomocnego krańca miasta, aż po sam Quenos, więc wszystko (z wyjątkiem autentycznego fragmentu Śródmieścia wokół Temalu, części Pial Edin, gdzie pracowałem, oraz Lesaioli – małego osiedla, które zajmgwało dolinę na wschodnim brzegu jeziora) – wszystko w całym Kroywenie było fałszywe.

Patrzyłem w kierunku południowo – wschodnim na drugi brzeg jeziora, gdzie pod prawdziwym błękitem nieba leżało sztuczne Aiwa Paz. Rozległą dzielnicę wypełniały makiety domów (skopiowanych bardzo wiernie) ustawione frontem do centrum Kroywenu. Poza nimi w dali, aż do horyzontu, zielenił się gęsty palmowy las. Czy był prawdziwy? Znaczna odległość nie pozwalała rozstrzygnąć tej wątpliwości. Jedynie zabudowania i różne konstrukcje, jak mosty, obiekty fabryczne, słupy i dźwigi – demaskowały łatwo swoje sztuczne pochodzenie.