Выбрать главу

– Pójdziesz Czterdziestą Drugą Ulicą w kierunku Vota Nufo. Wszystko, czego ci potrzeba, jest za pierwszym rogiem.

– Głuptasie! – Dolly szamotała się jak ptak w stalowym potrzasku. – Wszystko, czego ci potrzeba, znajdziesz tuż obok, za pierwszymi drzwiczkami naszej lodówki!

Opuściłem mieszkanie Yorenów przy akompaniamencie jej donośnego krzyku.

7

Zarówno komisariat karabinierów, jak i dom Yorenów stały już poza konturem głowy dostrzeżonej z dachu Temalu “ośmiornicy", której brzeg – co pamiętałem – otaczał autentyczną część miasta. Poszedłem w kierunku wskazanym mi przez Płowego Jacka. Dookoła roztaczała się zabudowana wielkimi makietami domów, przesycona wyziewami nagrzanych mas plastycznych oraz ostrą wonią dykty ociekającej żywicą i klejem – rozpalona w słońcu bezludna pustynia. Wychodząc z mieszkania Yorenów na słoneczny żar, zamieniłem piekło psychiczne na fizyczne: słaniałem się na nogach jak alkoholik ozdobiony pamiątkami po pijackiej bójce i może dlatego atrapy ludzi – spacerujące chodnikami w celu wywołania ulicznego ruchu – odsuwały się ode mnie z odrazą. Koszuli zalanej farbą nie wyrzuciłem nigdzie po drodze, ponieważ czerwona plama na piersiach wyglądałaby jeszcze bardziej podejrzanie.

Minąłem pierwsze skrzyżowanie ulic. Za rogiem – według wskazówki Jacka – mogłem znaleźć wszystko, czego potrzebowałem. Istotnie: sklep spożywczy mieścił się w przegrodzie poza efektowną fasadą z jednej strony wysokiej dekoracji, a okazały zewnętrznie salon odzieżowy – z drugiej.

Wszedłem najpierw za reklamową tarczę sklepu spożywczego, który – na nieszczęście – nie był sklepem samoobsługowym. Zamiast prawdziwych artykułów spożywczych widziałem wszędzie dookoła siebie ich atrapy wykonane z gipsu lub malowanego drewna. Bogactwo zaopatrzenia sklepu pozorowały też szklane i kartonowe opakowania, zgromadzone tu w wielobarwnych rzędach i stosach. Nie miałem pewności, czy wszystkie są puste. Rozglądałem się za jakimś napojem i dostrzegłem trzy butelki napełnione lemoniadą. Stały za kontuarem na najwyższej półce, między innymi pustymi butelkami.

W kolejce do sztucznej ekspedientki czekały cztery plastykowe kukły. Miałem w portmonetce pieniądze prawdziwe i fałszywe. Ekspedientka szybko uwijała się za ladą: wydawała kukłom atrapy towarów w zamian za bezwartościowe krążki i papierki.

– Trzy butelki lemoniady – powiedziałem ochrypłym głosem, gdy nadeszła moje kolej.

Położyłem na ladzie prawdziwą monetę. Z najbliższej skrzyni ekspedientka wyciągnęła trzy puste butelki i postawiła je obok monety.

– Ale ja proszę o tamte butelki – wskazałem palcem na najwyższą półkę.

– Pan chciał lemoniadę?

– Tak.

– Wiec proszę.

Podała mi puste butelki i zabrała się do wydawania reszty. Trąciłem ją w ramię.

– Proszę mi dać lemoniadę, która stoi na tamtej półce.

– Ta panu nie odpowiada?

– Nie.

– Czyżby tamta była lepsza?

– Tak sądzę.

– Myli się pan.

– Jednak proszę o tamtą.

– Lecz ta jest świeża i chłodzona, a tamta od kilku miesięcy stoi na półce i grzeje się w słońcu.

– Chcę ją.

Ogarnęła mnie krytycznym spojrzeniem. Widocznie nie zrobiłem na niej korzystnego wrażenia, bo nagle zmieniła ton:

– Więc pan sobie wyobraża, że dla jakiegoś głupiego kaprysu będę dźwigała drabinę, by zdjąć z półki sklepową dekorację?

Dekoracja! – pomyślałem. I to ona powiedziała! Może w innych okolicznościach wyszedłbym rozweselony. Blokowałem dalej miejsce przy ladzie, aż w sklepie utworzyła się kilkunastoosobowa kolejka.

– Aby pani nie robić kłopotu, sam tam wejdę – zaproponowałem i szybko pobiegłem po drabinę.

Wyciągając ją z kąta, potrąciłem niechcący ułożone w stosie puste pudełka i rozsypałem je.

– Panie! – podniosła głos.

– Przepraszam najmocniej. Zdejmę tamte butelki i zrobię porządek.

– Dość tego! – Wyszła spoza lady. – Proszę opuścić sklep. Tutaj nie ma miejsca dla awanturników i pijaków.

– Długo jeszcze będzie tu marudził ten zamroczony alkoholem brudas? – spytał ostro sztywny typ z końca kolejki.

– Nie wyjdę, aż dostanę tamte butelki.

Miałem nadzieję, że ustąpią mi dla świętego spokoju. Ale pomyliłem się: sztywny typ podszedł i wskazał drzwi.

– Jazda stąd!

Pozostałem w sklepie. Gdzie indziej musiałbym zaczynać wszystko od początku. Energiczny manekin sam wyszedł na ulicę i zaraz wrócił z kukłą ubraną w fioletowy mundur.

Głupia sprawa – pomyślałem.

Głos fałszywego policjanta naśladował zdartą płytę:

– Co tu… tu co tu… cotutu?

– Nic takiego. Wpadłem na lemoniadę. Miał chyba jakieś uszkodzenie:

– Doku… kudoku… dokuku…

Dokumenty pozostały w komisariacie karabinierów. Zresztą nie martwiłem się już o nie. Przyłożyłem policjantowi skalpel do brzucha.

– Ręce do góry!

Przestraszony odzyskał mowę:

– Zgnijesz w więzieniu.

– Gwiżdżę na to.

Wyjąłem mu z kabury blaszany korkowiec. Straszak miał wygląd dziecinnej zabawki: mogłem się obawiać, czy zdołam ich nim sterroryzować.

– To ja jestem: Carlos Ontena we własnej osobie. Czy słyszeliście? Nie waham się ani sekundy. Jeśli ktoś mrugnie – kula w łeb.

Cofali się w stronę wyjścia.

– Wszyscy na podłogę, twarzami do ziemi! – rozkazałem.

Posłuchali. Przystawiłem drabinę do półki. Piłem pod sufitem, patrząc uważnie na energicznego manekina, który czołgał się wolno ku drzwiom. Kiedy opróżniłem dwie butelki, rozpocząłem trzecią. Resztką lemoniady umyłem sobie twarz. Szczęście, że tego nie widzieli, bo zamiast wywołać wrażenie groźnego bandyty, zyskałbym w ich oczach opinię wariata. Aby utwierdzić ich w przekonaniu, że cały czas działałem w myśl dobrze opracowanego planu, którego celem był napad rabunkowy, wygłosiłem z wierzchołka drabiny improwizowane przemówienie, zdradzając tajemnicę swego sukcesu:

– O poczciwi mieszkańcy Uggioforte! Niestety, daliście się paskudnie nabrać. Mimo to liczę na wasz rozsądek. Pomyślcie tylko: czy dla paru butelek zwietrzałej lemoniady ktoś z Tawedy, kto nosi moje nazwisko, zaglądałby do tej zatęchłej nory? Nie! – odpowiadam za was. Tak postąpiłby tylko wariat lub szaleniec. A czy ja na takiego wyglądam? Ponadto – czy mam coś wspólnego z człowiekiem dobrym?

– Nie, bo ma pan negatywny, cza… cza… cza – cza – cza!… cza – cza – cza!… charakter – zaciął się policjant.

– O to właśnie chodzi! – kontynuowałem z przejęciem. – Przejdźmy teraz do rozwiązania kryminalnej zagadki. Otóż w momencie gdy sprzedawczyni wydawała mi resztę, spostrzegłem w szufladzie kasy znaczną sumę. Ujrzałem pieniądze! – czy dosłyszeliście? Lemoniadową awanturę wywołałem dlatego, aby zwabić tutaj uzbrojonego policjanta. Potrzebowałem rewolweru, gdyż nożem trudno jest sprawnie operować w tłumie – oto wszystko.

Oklasków nie było. Schodziłem z drabiny, kiedy sztywny manekin, który sprowadził tutaj policjanta, poderwał się nagle z podłogi i skoczył do drzwi.

– Stój! – krzyknąłem.

Chwycił za klamkę.

– Ani kroku dalej, bo strzelam!

Otworzył drzwi. Wściekły na niego cisnąłem za nim pustą butelką, bo w końcu zrobił ze mnie wariata.

– Już – szepnął zagadkowo, gdy umilkł brzęk rozbitej szyby.

– Wracaj! – ryknąłem.

– Już – mrugnął lewym okiem.

– Co już? – zbaraniałem w zamęcie.

– No już! – stuknął się palcem w czoło.

– A już! – pojąłem wreszcie.

Dopiero wtedy nacisnąłem spust korkowca. Zabawka narobiła takiego hałasu, że mało nie spadłem z drabiny. Trafiony manekin zatoczył się w głąb sklepu. Na jego białej koszuli wykwitły dwie czerwone plamy. Pośliznął się na dwu gumowych zatyczkach uszczelniających wlot i wylot postrzałowej rany, które dyskretnie wyrwał ze swego korpusu i upuścił niedbale. Zanosiło się na to, że w konwulsjach konania zgarnie z kontuaru całą pozorną masę towarową, co dałoby dobry efekt sceniczny – i taka tu pewnie była przewodnia myśl scenografa i scenarzysty. Lecz przez te fatalne zatyczki nie sięgnął do lady: zaklął szpetnie – ślizgając się na nich – i z dala od stosu towarów wyciągnął się jak długi, czym sknocił całe ujęcie.