Выбрать главу

– Załatwiony! – uspokoiłem zastraszonych klientów, kiedy ciekawie podnieśli głowy. – I każdego to czeka, kto wyjdzie ze sklepu przed upływem najbliższej godziny.

Papierki z kasy załadowałem do szczelnego worka z napisem: RYŻ. Dotąd rozpierało go dumnie sprężone powietrze. Wśród wielu pustych blaszanych pudełek znalazłem dwie puszki napełnione konserwami. Wrzuciłem je do worka razem z bochenkiem czerstwego chleba, który przez aprowizacyjne nieporozumienie jakąś zawiłą drogą dotarł aż do tej bezludnej dzielnicy. Chleb miał defekt w postaci garbu z jaśniejszego ciasta na swej rumianej powierzchni i dlatego pewnie przez kilka dni leżał spokojnie na półce, nie wytrzymując konkurencji z innymi bochenkami idealnie odlanymi ze sztucznego tworzywa.

Okna były przysłonięte szczelnymi żaluzjami. Zaciągałem już zasłonę na drzwi, gdy do sklepu wszedł nowy klient.

– Tu jest koniec kolejki – wskazałem mu lufą korkowca wolne miejsce na podłodze.

– Ja…

– Sza!

– Ależ…

– Pst! – Zatkałem mu usta. – Pierwszymi wrażeniami podzieli się pan z sąsiadką na podłodze.

Plastykowy przybysz poprawił okulary. Miał minę roztargnionego naukowca i chyba wcale nie zauważył mojego rewolweru. Jednak bez chwili wahania położył się obok sztucznej kobiety.

– Co to za imbecyl? – szepnął do niej. – Ci prostacy wszędzie człowiekiem dyrygują. Wpadłem tu tylko na chwilę, by rozmienić banknot…

Przekładałem klucz na drugą stronę zamka.

– …oczywiście, poza kolejką – kończył fałszywy naukowiec. – A wy za czym leżycie?

Podsunąłem mu otwarty worek.

– Ja panu rozmienię poza kolejką – rzuciłem lekko, jak wytrawny gangster filmowy.

Po minucie – ubrany w nową koszulę z salonu odzieżowego – wyskoczyłem znowu na ulicę akurat w momencie, gdy uwięzieni klienci rozbijali szybę spożywczego sklepu. Wsiadłem prędko do parkującego obok samochodu i przyłożyłem lufę do skroni zainstalowanego w nim kierowcy.

– Jazda!

– Gdzie?

– Prosto!

Zwlekał. Oglądał się na zbiegowisko pod sklepem.

– Jazda – syknąłem – bo rozwalę łeb i sam siądę za kierownicą!

Bałem się spotkania z prawdziwym policjantem, którego jakiś przypadek – jak w Temalu czarnego karabiniera – mógł również tutaj wprowadzić do akcji.

Przestraszony manekin ruszył ostro Czterdziestą Drugą Ulicą w kierunku Vota Nufo.

– W lewo! – rozkazałem przy Trzynastej Alei.

Skręcił posłusznie. Dojechaliśmy szybko do Trzydziestej Ulicy, gdzie kazałem mu stanąć. Wysiadając, sięgnąłem odruchowo po papierki, aby zapłacić za kurs (była to bowiem taksówka), lecz uświadomiłem sobie zaraz, kim od dwóch dni jestem.

Kluczyłem przez jakiś czas w labiryncie połączonych pozornych podwórek, aż wyszedłem na Dwudziestą Dziewiątą Ulicę, przy której mieszkała Linda. Posmutniałem na myśl o niej. Do domu L,indy było stąd jeszcze daleko. Coś ciągnęło mnie tam i odpychało zarazem.

Raptem – nieco rozluźniony po przeżytych emocjach – przypomniałem sobie o dotkliwym głodzie. Przedarłem się przez tłum manekinów pod ścianę najbliższej dekoracji. Wyjmowałem już chleb i konserwy z worka, gdy włosy zjeżyły mi się na głowie odrzuconej na bok nieludzkim skowytem, który – jak pies nagle urwany z łańcucha – ryknął z czegoś, co się zakotłowało pod moją pachą:

– Panie, miej litość w sercu dla biednego niedołęgi!

Zawstydzony ukryłem w kieszeni gotowy do strzału korkowiec i odetchnąłem po sekundzie trwogi: na chodniku pod ścianą, przykrępowana do niej zardzewiałym drutem, siedziała zniszczona przez czas, deszcz i słońce, poczerniała i stoczona kornikami proteza starego żebraka.

– Co łaska, panie, co łaska!

Przełożyłem chleb i konserwy do drugiej ręki i całą resztę łupu opuściłem lekko na jego kolana. Łatwe to było, zwłaszcza że niedorzeczny worek zawadzał mi tylko. Musiałem zaraz uciec przed dziękczynną częścią koncertu żebraka – fonicznie bardziej jeszcze rozbudowaną i wylewną od części modlitewnej. Nigdzie dookoła nie widziałem spokojnego miejsca, gdzie mógłbym usiąść i zabrać się do jedzenia. Rejon ten znałem wprawdzie bardzo dobrze, ale teraz patrzyłem na wszystko całkiem innymi oczami.

Po taksówkowym rajdzie i pieszej wędrówce przez zagracone podwórka znalazłem się z północnej strony autentycznego fragmentu Śródmieścia – na obszarze pokrytym dekoracjami, lecz już w pobliżu terenu zabudowanego domami prawdziwymi. Akcentowany od poniedziałkowego świtu podział na elementy prawdziwe i fałszywe w otaczającej mnie nowej rzeczywistości nie mylił mi się oczywiście ze.znanym od dawna podziałem na fragmenty piękne i brzydkie w całej aglomeracji wielkomiejskiej, bowiem dekoracje ilustrować mogły zarówno obraz wyrafinowanego luksusu, jak i skrajnej nędzy.

Z bogactwem spotykałem się w części centrum Kroywenu położonej bezpośrednio nad brzegiem Vota Nufo oraz przelotnie w Aiwa Paz – z drugiej strony jeziora, kiedy jeździłem tam czasem pozornie bez celu, faktycznie zaś po to, by podglądać szczęśliwców, do których uśmiechnęła się fortuna.

Tutaj – w dzielnicy wcale nie peryferyjnej – gdzie zbiegłem po zuchwałym napadzie na ledwie prosperujący sklepik spożywczy, bieda bardziej jeszcze rzucała się w oczy niż w zamieszkanym przez czarnych Riwazolu. Chodniki wypełniał nieprzerwany ciąg pieszych, ale pod ścianami ruder podpartych kołkami, na małych placykach oraz w rynsztokach, tuż obok kołowego ruchu – wszędzie, gdziekolwiek było wolne miejsce między zwałami śmieci, koczowały (pod gołym niebem) hordy obdartych i brudnych manekinów.

Zwinne jak małpki kukiełki dzieci wpadały z wrzaskiem pod ruchome wraki wozów, obrywały sobie wzajemnie uszy lub łamały plastykowe nogi i zdzierały nosy w beztroskich zabawach pod wierzchołkami ulicznych palm. Lepsze miejsca w dekoracyjnych niszach i w zawalonych szopach okupowały rodziny biedaków naśladujących jakieś skromne zajęcia. Jedne atrapy ludzi zajmowały się tu wyrobem lichych imitacji, inne – drobnym handlem. Ostatnia sztuczna nędza i hołota żerowała na wysypiskach pozornych śmieci lub próżnowała bezczelnie przy krawężnikach jezdni, najczęściej w pozycji leżącej na wznak.

Zwabiony szyldem samoobsługowego baru, przeszedłem przez całą tę ciżbę na drugą stronę ulicy. Pod barem trafiłem na scenę typową raczej dla bogatych dzielnic: atletyczny wykidajło wykopywał z wejścia obszarpanego włóczęgę. W nieproszonym gościu – kiedy powstał z chodnika i otarł umazaną błotem twarz – ze zdumieniem rozpoznałem prawdziwego człowieka. Poszedłem za nieznajomym pod następny dom. Był wychudzony i zgłodniały jak bezpański pies. Zaraz wyciągnął kościstą rękę po chleb. Przełamałem bochenek i dałem mu połowę razem z jedną konserwą. Próbowałem zapoznać się z nim. Zadawałem mu pytania i mówiłem o sobie. Lecz nie udało mi się nawiązać z nim żadnego kontaktu: jego rozwój umysłowy zatrzymał się na poziomie skrajnego idiotyzmu.

Wróciłem do baru witany głębokim ukłonem sztucznego wykidajły, co dało mi nikłą satysfakcję.

8

Prawie nie pamiętałem przeszłości. Urojone życie, wesołe lub ponure, Taweda, mieszkanie na dziewiątym piętrze, książki, telewizja, nieznośni sąsiedzi, Pial Edin z fabryką, weekendy na wyspie Reff, plaża w upalny dzień, slajdy u Yorenów, koniak z Elsantosem i jego koleżanki, czasem smutek, radość niekiedy, wreszcie Linda – cała plastykowa przeszłość, aż do chwili przebudzenia w poniedziałek rano, majaczyła w mej pamięci poza dymną zasłoną, jak wyblakły sen.