W tej mglistej przeszłości jedynie Linda była nieoszukana. Wracałem myślami do różnych epizodów z jej rzeczywistego życia, przez pół roku związanego z moją pozorną egzystencją, odnawiałem wspomnienia, by zbudować nową wersję wypadków i rozwiązać wiele zagadek – aby rozjaśnić mrok czegoś niepojętego. Próbowałem również wyobrazić sobie, co by się dalej działo, gdybym wczoraj nie złożył jej w Temalu tej fatalnej wizyty, która nas wzajemnie skompromitowała.
Dla Lindy sztuczni ludzie w Temalu nie byli manekinami, a praca w fikcyjnej centrali handlowej – pozorowaniem jakiegoś zajęcia. Wystarczyło tylko spojrzeć na biurko, gdzie leżały dokumenty pokryte jej czytelnym pismem, aby mieć pewność, że siedząc w towarzystwie czterech symulatorów pracy biurowej, znalazła ład i sens w powszechnej maskaradzie i swoją funkcję traktowała serio. Z pewnością teraz, gdy się dowiedziała, do czego jestem zdolny, straciłem w jej oczach wielokrotnie więcej, niż zyskałem rano jako człowiek prawdziwy. Ona rozpoznała we mnie furiata, a ja w niej dziewczynę łatwą, chociaż z drugiej strony nie mogłem mieć do niej żalu tylko o to, że się zadawała z manekinami: gdyby pogardzała nimi, nie doszłoby nigdy do naszego zbliżenia.
Od początku było jasne, czemu sztuczni mieszkańcy Kroywenu nie odróżniali ludzi prawdziwych od fałszywych oraz oryginalnych zabudowań od fragmentarycznych kopii i konstrukcji zastępczych. Tutaj nie było żadnego problemu, gdyż nikt nie widzi w świecie niczego ponad to, co znajduje w sobie samym. Powoli zaczynałem też rozumieć, dlaczego również żywi ludzie – tak nieliczni w sztucznym tłumie – obojętnie przechodzili obok dekoracji i nie dostrzegali w manekinach wszystkich tych haniebnych cech, jakie mnie w nich uderzały. W najbardziej niezwykłych zjawiskach ludzie od urodzenia oswojeni z nimi nie zauważają niczego osobliwego.
I może tylko ktoś od urodzenia ślepy, komu bielmo nagle spadłoby z oczu, ujrzałby dookoła siebie tło: panoramę makiet wykonanych z artykułów zastępczych, zrobione z dykty tarcze o konturach domów i drzew, ustawione frontem do sceny w dalekiej perspektywie planu, zaś bliżej, pomiędzy oryginalnymi elementami, rozpoznałby atrapy, imitacje, fałszywe materiały, sztuczne tworzywa i masy plastyczne, wszelkiego rodzaju namiastki i surogaty, kopie, protezy, peruki i maski, puste opakowania, falsyfikaty – słowem zawartość całej rekwizytorni zmontowaną na poboczu akcji, więc może sam kreując rolę statysty sceny, dostrzegłby nieprzebrane rzesze statystów tła zainstalowane na marginesie planu i zobaczyłby ramy świata w rzeczywistej ich postaci.
W otwartej wnęce baru samoobsługowego przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy przesiedziałem całe popołudnie. Drzemałem na wysokim stołku ustawionym w cieniu martwej pinii, przy długiej półce, oddzielającej wnętrze baru od ulicy, pomiędzy nieustannie gadającymi i wiercącymi się kukłami. Czasami – zbudzony czyimś podniesionym głosem – rozglądałem się uważniej dookoła siebie. I nie widziałem problemu w tym, jak manekiny poruszają siej mówią (ktoś, komu się wydaje, iż wie, jak sami ludzie to czynią – niech dalej śpi sobie spokojnie), natomiast domyślając się już, w jakim celu one to robią, chciałbym jeszcze wiedzieć, kto je zmusza do ciągłej aktywności i z daleka kontroluje.
Zjadłem swój chleb i mięsną słoną konserwę. Wkrótce znowu zachciało mi się pić. W bufecie i na stolikach sztucznych konsumentów stały wszędzie tylko puste kieliszki, szklanki i butelki, które manekiny podnosiły często do gumowych ust i przechylały nad swymi nieruchomymi maskami. Plastykowe zakąski też wędrowały do warg w ślad za pustymi kieliszkami i po kilku ruchach gipsowych zębów wracały z powrotem na papierowe talerze w stanie nienaruszonym. Takie to było naturalne, że już z odległości pięćdziesięciu metrów ktoś żywy nie dostrzegłby oszustwa w mistyfikacji łatwej do zdemaskowania z bliska.
Mój nietypowy sposób jedzenia chleba i konserwy nie wywołał w barze żadnej sensacji. Po prostu nie zauważono go. Aby nie zajmować za darmo miejsca, musiałem jednak przenieść coś z bufetu do swego stołka i w zamian za fałszywy banknot dostałem od barmana powietrze w butelce ozdobionej kosztownymi nalepkami. Zakąski nie zakupiłem wiedząc, ile razy każda namiastka wędliny czy ryby odbyła drogę z bufetu przez stolik do ust i z ust przez stolik do bufetu. Barman, który każdą wolną chwilę wypełniał poszukiwaniami zgubionej peruki, znosił wypolerowane setkami rąk zakąski tylko ze stolików okresowo zajmowanych przez gości z ulicy, bo ci wchodzili, przechylali, wąchali i wychodzili – ale takich stolików było tu zaledwie kilka.
Większość miejsc okupowały atrapy konsumentów na stałe związanych z tym barem, lecz wcale nie pociągiem do kieliszka – tylko klejem stolarskim, którym były posmarowane ich siedzenia. Tym bywalcom barman nie zabierał rzekomych dań – odkurzał je tylko od czasu do czasu. Więźniowie lokalu rozprawiali miedzy sobą z ożywieniem i oni zwłaszcza wywoływali nieustanny gwar. Dla słuchacza przechodzącego ulicą wrzawa w barze traciła swe naturalne brzmienie dopiero po przekroczeniu progu i próbie koncentracji uwagi na wybranej rozmowie. Każdy pijacki monolog czy koleżeński dialog prowadzony przez byle jak podrobionych gości – rozpatrywany indywidualnie – zdradzał cechy programowej niedbałości o detale: składał się z nieskończonej serii powtórzeń jakiegoś z trudem artykułowanego zdania, które ledwie naśladowało mowę ludzka.
Od strony ulicy prawie wszystkie bary oraz mniejsze sklepy zamiast ścian miały różnego rodzaju żaluzje, które usuwano całkowicie lub rolowano na czas otwarcia lokalu w okresie długotrwałych upałów. Dzięki temu, siedząc w barze pod podniesioną żaluzją, skąd roztaczał się widok na całą okolicę, miało się wrażenie braku izolacji od tłumu i pełnego uczestnictwa w zbiorowym życiu ulicy.
Chodniki pod barem szlifowały setki plastykowych nóg. O tej porze dnia nieprzerwana wędrówka pieszych na ruchliwej arterii miasta była zjawiskiem naturalnym. Sam od dwóch dni przepychałem się w tym tłumie i poza przejmującym faktem, że składał się on ze sztucznych osobników, niczego niecodziennego nie zauważyłem. Aby poznać mechanizm tworzenia się tłoku i stałego ciągu pieszych na ulicach Kroywenu, trzeba było zatrzymać się gdzieś z boku przynajmniej na kilka minut.
Kiedy za ostatnią kartkę papieru znalezioną w kieszeni rysy barman razem z drugą butelką po koniaku dał mi przyjacielską radę, “abym nieco przyhamował", zwróciłem uwagę na parę młodych manekinów, która po raz piąty czy szósty przechodziła pod barem. Chłopiec obejmował dziewczynę w pasie i w tym miejscu, gdzie się stykali, byli trwale zespoleni ze sobą. Co jakiś czas migała mi też postać smukłej kobiety ubranej bardzo szykownie, na wzór eleganckiej modelki z Extra – Visso. Poruszała się z prawdziwym wdziękiem, lecz podziwiając idealne proporcje w budowie jej pięknego ciała, przy czwartym nawrocie dostrzegłem z przykrością, że miała odłupany łokieć.
Gromadka dzieci o płci trudnej do określenia i łatwym do ustalenia ojcostwie zaglądała do baru regularnie co kwadrans, przekazując furmanowi (zainstalowanemu obok pustej butelki) wiadomość od mamy, która już ani chwili dłużej nie będzie sterczała przy garnkach, jak ta służąca, kiedy on sobie w najlepsze popija z łobuzami i grosza na chleb do domu nie przynosi. Jak większość manekinów, dzieci miały na sobie papierowe ubranka, w miejscach dziur ilustrujących “nędzę pozaklejane łatami z gazet pośledniejszego gatunku.
Zapoznałem się jeszcze z twarzami wielu innych etatowych przechodniów, aż wkrótce mogłem stwierdzić, że prawie wszyscy sztuczni ludzie, jacy szli chodnikami, zawracali na określonych trasach i przebywali je wielokrotnie tam i z powrotem w celu wywołania pozornie naturalnego ulicznego ruchu. Myślałem o ponurym losie tych wiecznych przechodniów i próbowałem wyobrazić sobie, co dalej robili w makietach swych domów, kiedy późnym wieczorem – po godzinach wypełnionych, statystowaniem w tłumie – tajemnicza siła zwalniała ich wreszcie z całodziennego obowiązku.