Wczoraj wieczorem, o godzinie osiemnastej dwadzieścia, sześcioosobowa szajka gangsterów pod przywództwem nieuchwytnego bandyty Dawida Martineza dokonała zbrojnego napadu na ambulans załadowany sztabami złota. Napadu dokonano na Pięćdziesiątej Pierwszej Ulicy, w chwili gdy konwój wozów eskortujących transport złota, przejeżdżał pod domem towarowym Riva Aha. Po krótkotrwałej wymianie ognia miedzy uzbrojonymi w pistolety maszynowe gangsterami oraz strażnikami i policją bandyci uprowadzili ambulans w nieznanym kierunku, zostawiając na miejscu dwóch zabitych kolegów. W walce poległo ośmiu konwojentów i trzech policjantów.
Przypominamy, że jest to już dziewiąty krwawy napad rabunkowy przeprowadzony przez szajkę Dawida Martineza w czasie ostatnich czterech lat. Tym razem łupem gangsterów padło czterysta kilogramów złota przewożonego do banku Quefeda Nos Paza. Władze prowadzą energiczne śledztwo.
Poprosiłem kauczukowego Murzyna o gazetę, aby ją dokładnie przejrzeć. Nim czarny zdążył zareagować, inny pogrążony w lekturze manekin podsunął mi uprzejmie swoją imitację dziennika. Pod życzliwą kontrolą jego szklanych oczu przez.dobry kwadrans wpatrywałem się w czarne paski i szare prostokąty pokrywające papier w miejscach nagłówków i kolumn. Wreszcie Murzyn poszedł do bufetu po butelkę. Wtedy zamieniłem dyskretnie oba egzemplarze, kładąc namiastkę dziennika na stoliku czarnego.
Dopiero na przedostatniej stronie znalazłem notatkę o sobie umieszczoną pod tytułem:
FURIAT W TEMALU
Wiele kłopotu sprawił karabinierom niejaki Carlos Ontena, zamieszkały w Tawedzie robotnik fabryki wagonów w Pial Edin. Powodowany zazdrością o swoją narzeczoną, referentkę z Temalu, którą podejrzewał o romans z kierownikiem tamtejszego działu, w czasie swej niespodziewanej wizyty w gmachu centrali handlowej, zastawszy narzeczoną z kierownikiem, dostał ataku szału. Po zamordowaniu kierownika oraz siedmiu innych osób, które bądź to próbowały obezwładnić furiata, bądź przypadkiem wpadły w jego ręce, zamknął się z trzema zakładnikami w jednym z lokali biurowych, gdzie pod groźbą zastrzelenia tych niewinnych ludzi nie dopuszczał oblegających do wyważenia drzwi. Dopiero dzisiaj o świcie – po zmobilizowaniu znacznych sił – karabinierzy ujęli zbrodniarza bez dalszych śmiertelnych ofiar.
We wczorajszym doniesieniu (zredagowanym w czasie oblężenia złoczyńcy) podaliśmy bliższe szczegóły tragedii rozgrywającej się w Temalu. Według potwierdzonych wielokrotnie wiarygodnych informacji, uzyskanych na miejscu przez naszego wysłannika, Carlos Ontena (dotąd nigdy jeszcze nie karany), zanim dokonał masakry w Temalu, był jednym ze słuchaczy często przebywających w towarzystwie trzydziestotrzyletniego ulicznego proroka, zwanego Płowym Jackiem, który nazywa siebie “reżyserem świata" i cieszy się znaczną popularnością wśród włóczęgów koczujących na wschodnim brzegu Vota Nufo.
Nie chcemy akcentować tutaj wpływu nauki ulicznego proroka na postępowanie robotnika fabrycznego. Rzuca się jednak w oczy fakt, że Carlos Ontena, który dysponuje niewiarygodną siłą fizyczną, wyróżnił się w Temalu wyjątkowym okrucieństwem. Podajemy po raz drugi listę jego zbrodni w reporterskim skrócie:
Sekretarce zagradzającej mu drogę do gabinetu kierownika wyrwał całą rękę z ciała razem z łopatką. Samemu kierownikowi roztrzaskał głowę jednym ciosem gołej pięści. Nóż w ręku urzędnika biegnącego z pomocą zagrożonym kobietom podniecił tylko Ontenę do długiej serii morderstw. Zgodnie z zeznaniami naocznych świadków osiłek podniósł urzędnika pod sam sufit i trzasnął nim o schody z tak wielką siłą, że metalowe wsporniki rozbitej poręczy przeszyły ciało nieszczęśliwego na wylot.
Po dokonaniu tego czynu Ontena zalany krwią swej ofiary zbiegł na taras widokowy gmachu. Tam podczas próby aresztowania go przez funkcjonariuszy prawa ujął za klapy mundurów dwóch rosłych karabinierów i po przeniesieniu ich do krawędzi dachu wieżowca – zepchnął w przepaść. Następnie obezwładnił trzeciego, niecelnie strzelającego doń karabiniera i wykręcił mu z ręki rewolwer. Nie darował też bezbronnej kobiecie, która wskazała władzom miejsce ukrycia zbrodniarza: zabił ją, zanim zdążyła uciec z tarasu.
Jakby jeszcze niesyty krwi przelewanej w jakimś szalonym natchnieniu, zszedł dwa piętra niżej i w pustym korytarzu, nie atakowany przez nikogo i niczym, już nie zagrożony, z najniższych, sadystycznych pobudek – zamordował ośmioletnie dziecko. Ontena zastrzelił chłopca, przykładając mu rewolwer do czoła.
Wkrótce potem, ścigany przez drugi patrol karabinierów, uciekając korytarzem sześćdziesiątej drugiej kondygnacji gmachu centrali handlowej, wtargnął na miejsce pierwszego zabójstwa, gdzie raz jeszcze posłużył się zdobytą bronią: zastrzelił z niej lekarza z ekipy pogotowia ratunkowego? który operował ranną sekretarkę. W sekundę później (chyba tylko w celu wykazania swej upiornej wszechstronności) zmienił błyskawicznie narzędzie mordu z rewolweru na nóż chirurgiczny wyrwany z ciała operowanej. Strasznym ciosem tego noża przebił na wylot gardło karabinierowi, kładąc trupem ósmego z kolei człowieka.
Wiadomość z ostatnie/ chwili: Jak nam donoszą z Głównej Komendy Karabinierów, schwytany o świcie groźny bandyta Carlos Ontena – po rozwaleniu ściany swojej celi – zbiegł dziś w południe z tymczasowego aresztu.
Z baru przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy wyszedłem nym wieczorem, kiedy chodniki opustoszały już nieco. Nie opodal na gołej ziemi – pod niebem usianym gwiazdami – leżały zbite w gromady kukły bezdomnych mieszkańców dzielnicy. W gorącym powietrzu unosił się swąd dymu z ogniska nędzarzy. Miałem ochotę położyć się gdzieś między nimi i natychmiast zamknąć oczy. Ukryte w głębszym cieniu postacie sztucznych ludzi wyglądały jak powalone strachy na wróble.
Z drugiej strony jezdni potknąłem się na kupie śmieci. Wyplątując buty z uwięzi odpadków, dostrzegłem wśród nich protezy dwóch ludzkich dłoni. Były urwane przy nadgarstkach i trzymały kurczowo brzeg poszarpanej szmaty, w której – gdy padło na nią światło – widząc napis RYŻ, rozpoznałem szczątki worka po fałszywym skarbie. Zaraz poszukałem wzrokiem kołka po$ ścianą, gdzie przed kilkoma godzinami siedział uszczęśliwiony moim darem żebrak. Już go tam nie było, choć istnieć mógł tylko pod tym jednym kołkiem. Widać dopóty śpiewał światu koniec swej niedoli, aż zostały z niego same nogi – wyprostowane na chodniku i zatopione w betonowej płycie. Resztę jego ciała – ciągnąc za ten worek – rozszarpały i rozniosły wilki plastykowej dżungli.
Żałując, że dałem żebrakowi ten wartościowy stos makulatury, położyłem się na noc w ciemnym kącie zawalonej gratami rudery. Ze swego miejsca widziałem przez szparę ognisko otoczone markującymi sen manekinami. Ciekawe – pomyślałem – jakiego rodzaju haniebne znamiona i trwałe więzy mógł widzieć Płowy Jack, kiedy patrzył na mnie lub na inne manekiny wyższego rodzaju, których ja już nie dostrzegałem i dlatego nazywałem je prawdziwymi ludźmi?
Z papierkami w worku czy bez nich, tu czy w innym filmie – każdy w imadle jakiegoś postumentu, pod kołkiem jedynej roli mógł trwać szczęśliwie, dopóki pozostawał na uwięzi swej własnej natury. I może między Płowym Jackiem a nami – rzekomo prawdziwymi ludźmi – była taka sama odległość, jaka dzieliła nas od manekinów. Wszak te ostatnie, patrząc na żywych ludzi – żadnej wyższości w nich nie dostrzegały.
Blask ognia otoczonego zarysami ludzkich postaci przywoływał myśl o hordzie pierwotnej i więzi miedzy istotami jednakowo czującymi. Lecz druga myśl, że tutaj ta więź jest mechanicznie symulowana w celu wywołania określonego efektu scenograficznego, nastrajała szczególnie melancholijnie.
Nagle – zmrożony narastającym uczuciem lęku – przysunąłem zegarek do smugi światła wpadającego przez szparę w ścianie. Była godzina dwudziesta trzecia pięćdziesiąt dziewięć. Zawisłem wzrokiem na strzałce sekundnika, która wykonała jeszcze jeden pełny obrót, odmierzając ostatnią minutę wtorku.