Выбрать главу

9

Po źle przespanej nocy, rankiem następnego dnia obudziłem się z uczuciem rosnącego zagrożenia, bardziej przejmującym niż fizyczne pragnienie. Przez dłuższy czas nie ruszałem się z miejsca. To wszystko, co dotąd niezbyt wyraźnie rysowało się w mojej świadomości: cudowne ożywienie po latach pozornego bytu na filmowym planie zdjęciowym i nieludzka rola, jaką kreowałem w zamian za wyzwolenie z plastykowych pęt – skrystalizowało się i runęło na mnie jak wiadomość o nieuleczalnej chorobie i bliskiej śmierci, tym bardziej ponura, że nadchodziła w momencie, kiedy naprawdę zacząłem żyć.

Dzięki tajemniczej przemianie ładunku różnego rodzaju materiałów zastępczych, z jakich byłem dotąd zbudowany, w autentyczne ciało ludzkie znalazłem się nagle w sytuacji człowieka narodzonego w pełni fizycznych i psychicznych sił, z pominięciem okresu zdobywania wiedzy. W każdym drobiazgu widziałem więc zagadkę i problem, z wrażliwością właściwą dzieciom reagowałem na wszystkie zjawiska, nie dostrzegane wcale przez ludzi uśpionych narkozą pozornej wiedzy.

Rzecz prosta, wszyscy żywi mieszkańcy sceny w okresie wczesnego dzieciństwa – zdumieni otaczającymi ich cudami – musieli zadawać liczne pytania swoim dorosłym rodzicom. Lecz po to właśnie istniały szkoły, by w dobrze prosperującym systemie edukacji tłumić naturalną ciekawość – i aby zaklejać dzieciom usta namiastkami właściwych odpowiedzi. Więc odpowiadając na pytanie, dlaczego moneta spada, na ziemię, nauczyciel tłoczył w nasyconą strachem o oceny atmosferę klasy protezę,,o przyciąganiu", uczeń zaś, szczęśliwy, że doniósł ją do egzaminu, spędzał resztę życia na rozwiązywaniu następnego problemu: jak taką monetę utrzymać w kieszeni. Przy tym systemie nauczania (szeroko stosowanym we wszystkich kierunkach wiedzy), którego siłą napędową był strach przed represjami za samodzielność i oryginalność, egzamin dojrzałości zdawał absolwent dokładnie już zakneblowany.

Trudno mi było uwierzyć, że ta sama sublimacja, która podniosła moją świadomość i ciało do poziomu rzeczywistej egzystencji, skazywała mnie jednocześnie na samotność i na bliską śmierć w warunkach życia niemożliwych do zniesienia. Nie mogłem pogodzić się zwłaszcza z koniecznością samotnej obrony przed represjami sztucznego prawa. Razem z widmem skazującego wyroku, które realnie wyłoniło się z artykułu zamieszczonego w,,Kroywen – Expressie", przyszła jednak pewność, że w olbrzymiej masie doskonałych absolwentów, ostatecznie już zapieczętowanych i obojętnych na to, co człowiek w moim położeniu miał do powiedzenia w najistotniejszej dla wszystkich sprawie, znajdę przecież ludzi dalej poszukujących prawdy i skłonnych do pogłębienia swej wiedzy.

Musiałem tych ludzi znaleźć sam, ponieważ głoszone od lat nauki Płowego Jacka nie rozbijały muru milczenia na temat sensu życia w świecie wypełnionym dekoracjami.

Wsiadłem do autobusu i pojechałem w stronę Śródmieścia, na ten odcinek brzegu Vota Nufo, gdzie woda była prawdziwa. Zaspokoiłem pragnienie, pijąc wodę prosto z jeziora. Ryzykowałem, że nałykam się zarazków cholery. Poszedłem kawałek dalej.

Cały most przy wylocie Dwudziestej Ulicy skonstruowany był solidnie ze stali. Z obu stron otaczała go rzeczywista woda. NL widziałem stąd żadnych stałych dekoracji. Drzewa i inne rośliny oraz wszystkie domy dookoła, oglądane z zewnątrz, tworzyły w sumie naturalny krajobraz. Tylko obiekty ruchome (jak samochody i przechodnie) w przeważającej większości były sztuczne. Wśród przechodniów niekiedy pojawiali się żywi ludzie. W tym rejonie na kilometrowej drodze naliczyłem ich około trzydziestu. Próbowałem ustalić, jaka reguła związałaby wszystkich żywych w jedną grupę, lecz nie odkryłem żadnej zasady. Autentyczni przechodnie byli różni – tacy, jakich w normalnych warunkach przypadkowo spotyka się gdziekolwiek na ulicy.

Wyszedłem na przylegający do jeziora plac, pośrodku którego stał zespół supernowoczesnych, prawdziwych budynków Uniwersytetu. Wyższe partie obiektów zespołu, wzmocnione lekkimi konstrukcjami ze stali i betonu, rozcinały błękit nieba i olśniewały w blasku słońca płaszczyznami szkła oraz aluminiowymi elementami. Barwne pomosty i kolumny wspierały się na marmurowych segmentach. Na placu rosły okazy żywych palm. Wszędzie panowała czystość i idealny porządek.

To tu – pomyślałem. Oto miejsce, gdzie Rozum i wiecznie niespokojna, poszukująca prawdy Myśl wznosi się najwyżej. Tutaj z łatwością znajdę kogoś, kto dojrzy sens w argumentach przemawiających za filmową wersją rzeczywistości.

Poszedłem szybko aleją między rzędami nieoszukanych cyprysów. Dopiero w budynku zawahałem się: zadrżałem onieśmielony świetnością wnętrza oraz bliskością tytanów myśli. Do tego stopnia uległem potęgującej się tremie, że zamiast przygotowanej tezy poczułem całkowitą pustkę w głowie. Patrząc na ręce, widziałem tylko żałobę za brudnymi paznokciami. W tym stanie ducha mogłem się obawiać, czy zdołam przekazać komuś zgromadzoną wiedzę w formie dostatecznie atrakcyjnej, aby wywołać jego zainteresowanie.

Wróciłem na dziedziniec nie napotykając nikogo po drodze.

Raz jeszcze zbliżyłem się do fontanny, której wodny pióropusz zraszał świeżą zieleń trawy. Umyłem ręce. Na wszelki wypadek – pomyślałem – aby zabezpieczyć się przed niespodzianką, jaką mógł przynieść emocjonalny stosunek do sprawy, należało usiąść gdzieś i spokojnie sformułować wszystko na papierze. Miałbym więcej czasu na dobór odpowiednich słów niż podczas rozmowy. Ponadto – w razie drugiego ataku nieśmiałości wywołanej legendarną inteligencją profesorów – mógłbym przekazać zapisaną kartkę właściwej osobie.

Pobiegłem zaraz na róg Dwudziestej Ulicy, gdzie stał kiosk z prawdziwymi drobiazgami. Kupiłem zeszyt i długopis. Usiadłem pod pinią i na czterech kartkach wyrwanych z zeszytu przedstawiłem swój punkt widzenia na temat dekoracji.

Dopiero w uniwersyteckim korytarzu uświadomiłem sobie, jaka jest przyczyna głębokiej ciszy w całym gmachu. Trafiłem na wiosenną przerwę w zajęciach studentów. Zawiedziony, skierowałem się już do wyjścia, gdy usłyszałem kobiecy głos dobiegający spoza mijanych drzwi. Podniosłem głowę. Ujrzałem tablicę z listą tytułów i piastowanych funkcji, która zajmowała niemal połowę drzwi prowadzących do gabinetu profesora.

– To tu – szepnąłem po raz wtóry z nadzieją w głosie i znowu zadrżałem w imadle narastającej trwogi. Nie byłem w stanie odczytać pełnego tekstu wywieszki. Migały mi tylko przed oczami fragmenty długiej listy:,,jeden z najwybitniejszych", “przewodniczący Komitetu", “członek Prezydium", “wicedyrektor Instytutu"…

Wszedłem.

– Słucham pana – powiedziała uprzejmie mechaniczna sekretarka profesora.

Po skończeniu udawanej rozmowy telefonicznej, odkładając słuchawkę aparatu, którego przewód nie sięgał nawet do ściany, obróciła się na swym łożysku ustawionym pod drzwiami gabinetu za tarczą eleganckiego biurka. Kukła była wierną kopią sekretarki kierownika z Temalu i ten fakt bardzo mnie zaniepokoił.

– Przyszedłem do pana profesora w bardzo ważnej sprawie, ale zapomniałem o wiosennych feriach. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie go teraz znajdę?

– Profesor siedzi obok w swoim gabinecie.

– Jest tutaj! – ucieszyłem się.

– W okresie ferii zatrzymała go na miejscu praca… – Sekretarka obejrzała się ukradkiem i dokończyła szeptem, przykładając do ust dłonie zwinięte w tubę – praca o doniosłym znaczeniu teoretycznym.

– Ach!

Kartki wypadły mi z ręki i rozsypały się na podłodze. Zebrałem je. Wie już wszystko, a może znacznie więcej, szatan! – pomyślałem z ulgą, ale też i z odrobiną zawiści. Gdzie mi tam do tych umysłowych wyżyn.

– Będzie bomba! – powiedziała sekretarka, tym razem już bez użycia tuby.