W połowię drogi do zakładu spotkałem Ryana Elsantosa, swojego znajomego z pracy.
– Carlos, jesteśmy spóźnieni – powiedział naturalnym głosem, podając mi na powitanie sztuczną dłoń.
Pochyliłem głowę nad zegarkiem. Nie dlatego jednak przez kilkanaście sekund wpatrywałem się we wskazówki, abym chciał poznać dokładny czas, gdyż praca była ostatnią sprawą, o jakiej w tej chwili mogłem trzeźwo myśleć: chciałem tylko ukryć zażenowanie graniczące z przerażeniem, które musiało odmalować się na mojej twarzy, kiedy go zobaczyłem. Ryan bowiem – podobnie jak wszyscy przechodnie poruszający się po obu stronach ulicy – zbudowany był z gumy i masy plastycznej. Nawet znacznie gorzej wyglądał od innych. Dojeżdżał ze stacji Kroywen – Central. Musiał wiele po drodze widzieć.
– Wszystko w porządku? – spytałem niewinnym tonem.
– Ujdzie.
– W Śródmieściu też nic ciekawego się nie dzieje?
– Leci – mruknął sennie. Raptem ziewnął tak potężnie, że przez chwilę mogłem się obawiać, czy zdoła doprowadzić szczęki protezy do początkowej pozycji. – A co u ciebie słychać?
– Nie pytam o to, jak ci się w ogóle wiedzie.
– Więc o co pytasz?
– Co widziałeś jadąc tutaj?
– A co takiego mógłbym widzieć? – Miał minę trwale ukształtowaną w formie prasy tłoczącej. – Czy stało się coś?
Milczałem. W miarę jak oddalaliśmy się od toru kolejowego, okolica przybierała coraz bardziej nienaturalny wygląd. Prawdziwe palmy i pinie ustępowały miejsca lichym imitacjom wykonanym ze sztucznego tworzywa. Tanie artykuły zastępcze pojawiły się również we wszystkich konstrukcjach wzniesionych po obu stronach ulicy, wypierając z nich solidne materiały. Przechodziliśmy właśnie obok tekturowego warsztatu naprawy samochodów. Zgromadzone na placu karoserie rozbitych wraków zrobione były z papieru nasyconego woskiem. W wyglądzie budynków, które stały w podejrzanie kolorowych ogrodach, też odkrywałem stopniowo coraz większe, wprowadzone nocą zmiany. Pierwsze domy miały zwyczajne murowane ściany, następne sklecone były prowizorycznie z dykty, wreszcie ostatnie nie posiadały nawet okien ani drzwi – tylko ich kontury namalowane farbą na arkuszach dykty. Mijając te domy, obejrzałem się poza siebie i zamarłem w bezruchu.
Zobaczyłem drugą stronę, podszewkę tego wszystkiego, na co dotąd patrzyłem od strony kolejowego toru. W każdym bardziej odległym od stacji budynku brakowało tylnej ściany. Luki te (niewidoczne dla kogoś patrzącego w kierunku wschodnim, gdzie znajdowało się jezioro) odsłaniały całe wnętrza domów wypełnione przeważnie konstrukcjami wspierającymi fałszywe mury. Podpory utrzymywały w pozycji pionowej sztuczne fasady domów, zbudowane efektownie i drobiazgowo wykończone, chyba tylko w tym celu, aby obserwator wyglądający z okna pociągu nie zdołał ich odróżnić od prawdziwych.
Odniosłem wrażenie, że wszystko, co poza sobą ukrywały te pozorne mury, nie miało już większego znaczenia. Rusztowania i pomosty wewnętrzne przybierały niekiedy kształty kolejnych pięter, korytarzy oraz mieszkań, tandetnie zagospodarowanych, w których tu i ówdzie – między zarysami mebli – spoczywały kukły ludzi. Począwszy od połowy odległości między torem a biegnącą równolegle do niego linią brzegową jeziora wszystkie zabudowania imitowane były naturalnej wielkości makietami ustawionymi frontem do toru.
Stałem kilka minut w miejscu obok zmontowanego z puszek palmowego pnia, pod papierowymi liśćmi cytryny, na której plastykowych gałęziach wisiały puste żółte bańki. Kiedy spojrzałem w dal na pomarańczowe drzewa, nie miałem już pewności, czy stoją one tam rzeczywiście, czy są jedynie barwnym obrazem namalowanym na tarczy o konturach podmiejskiej willi.
Przez cały ten czas Ryan bacznie mi się przypatrywał.
– Co ci jest? – zapytał wreszcie. – Chory jesteś?
– Właśnie zastanawiam się nad tym.
– Pięknie! A wiesz, która jest godzina?
– Zostaw mnie w spokoju.
Przełożył teczkę z lewej protezy do prawej i zbliżył swoją maskę do mojej twarzy.
– Chyba jednak coś ci dolega, bo minę masz upiorną.
– A ty… gdybyś siebie zobaczył!
– Pomazałem się czymś?
Wyciągnął z kieszeni prostokątny kartonik i zajrzał do niego szklanymi oczami. Kiedy gładził włosy kawałkiem poliniowanej blaszki, peruka zsunęła mu się na maskę twarzy. Zaraz ją poprawił. Najbardziej zdumiewał mnie fakt, że mówił normalnym ludzkim głosem:
– Wcale się dzisiaj nie czesałem.
– A rozejrzałeś się przynajmniej raz w pociągu albo na ulicy?
– Powiedz w końcu, o co ci właściwie chodzi.
– To ty wyduś wreszcie – podniosłem głos – czy też je wszędzie dookoła siebie widzisz. Przestraszył się.
– Co?
– Te cholerne dekoracje! Patrzył w ziemię.
– Widzę – potwierdził po chwili namysłu. Miał na sobie koszulę bez jednego guzika, na stałe przylepioną do sztucznego ciała. – Tak, słowo honoru, Carlos, ja je też dostrzegam. Paskudne są, no nie? I całymi dniami prześladują człowieka.
– Nie całymi dniami, tylko dzisiaj od samego rana.
Nawet nie poruszył głową. Usiadł pod tekturowym parkanem na ziemi posypanej zielonym proszkiem, co z dala wyglądało pewnie tak, jakby siadł na ostrzyżonym trawniku. Coś mu się nagle przypomniało. Pogrzebał w teczce i podał mi pustą butelkę po koniaku. Nie zrozumiałem go; w zamyśleniu upuściłem butelkę pod nogi.
Pociąg zadudnił na dalekim torze. Gdy znów spojrzałem na Ryana, trzymał szyjkę butelki przy swych gumowych wargach i poruszał grdyką.
– Niezły – mlasnął. Otarł usta wierzchem dłoni. – Pociągnij sobie jeszcze raz. To cię postawi na nogi.
To mnie ostatecznie dobiło.
– Czy nie widzisz, baranie, że butelka jest pusta?
Skierował szklane oczy na betonowy słupek, pozorowany kartonowym prostopadłościanem, na którym stał przedmiot naszego sporu. Gdyby nie miał wciąż tej samej nieruchomej twarzy, powiedziałbym, że uśmiechnął się z niedowierzaniem.
– Przecież ledwie ją napoczęliśmy.
– Była i jest pusta – oświadczyłem z naciskiem.
– Takiej bańki nie opróżniłbyś dwoma łykami. Carlos, głupi kołku, zalałeś się już.
– Więc powiem ci wszystko. Nie ma innej rady.
– Ciekaw jestem, co lepszego jeszcze wymyślisz.
– Wprawdzie swojej plastykowej gęby nie mogłeś zobaczyć w kartce papieru, którą przezornie pomyliłeś z lusterkiem, ale ja ją bardzo dobrze widzę. Jesteś sztuczny!
– Uważasz, że moje zachowanie nie jest naturalne?
– Gorzej!
– Czy fałszywie tłumaczę sobie twoją mglistą przenośnię na temat koniaku?
– To drobiazg na tle innej strasznej prawdy. Czy sam tego nie widzisz ani nie czujesz, że całe ciało masz zbudowane ze sztucznego tworzywa?
– Jestem pajacem? To chciałeś powiedzieć!
– Nie miałem zamiaru ciebie urazić.
– Jasne. Tylko nazwałeś mnie kukłą!
– Inni ludzie, których spotkałem dzisiaj po drodze z domu do pracy, też byli manekinami.
– Już się domyślam, że w swej pięknej wizji ty jeden pozostałeś żywy i autentyczny. Kiedy mi plotłeś o dekoracjach, miało to jeszcze cechy niebanalnej obsesji. Teraz, gdy już zdradziłeś, do czego zmierza twoje urojenie, nie mam zamiaru dłużej słuchać tych egocentrycznych bredni. Poszukaj sobie innego słuchacza. A jeśli będziesz mi się dalej narzucał, to ci rozwalę tę zarozumiałą gębę.
Wstał, pociągnął łyk powietrza z butelki, zakorkował ją starannie i wsunął do teczki! Odchodząc rzucił mi w milczeniu długie martwe spojrzenie. Mimo wszystko miał w sobie coś naturalnego, co mi kazało sądzić, że pod grubą sztuczną powłoką myśli nadal i czuje normalnie.
Doszedł do skrzyżowania ulic. Ale na rogu nie skręcił w pierwszą ulicę na lewo, gdzie znajdował się nasz zakład. Szedł dalej prosto w kierunku jeziora. Pewnie pod wpływem pięknej pogody lub może pod działaniem wyobrażonego alkoholu postanowił w tym dniu trochę poleniuchować. Mnie również perspektywa kolejnego wstrząsu na stanowisku pracy otoczonym dekoracjami nie zachęcała do poznania nowej szaty zakładu. Ruszyłem powoli za Ryanem.