Выбрать главу

– A czy mógłbym zabrać panu profesorowi kilka minut cennego czasu?

– Wykluczone.

– Tylko dwa słowa.

– Mowy nie ma! – Chwyciła mocno za klamkę jak jej kopia z Temalu. – Cały świat czeka na rezultat pracy pana profesora.

– Ale ja przyszedłem właśnie w sprawie tej bomby! – zawołałem widząc, że okoliczności zmuszają mnie do dublowania pewnych ujęć.

– Trzeba to było od razu powiedzieć.

Stałem blisko parawanu z dykty oklejonej fotografią zgrabnego biurka i myślałem gorączkowo, jak się przedrzeć przez ten pierwszy zaporowy szaniec. Szybkim ruchem zabrała mi kartki.

– A gdzie wolne miejsce na autorski podpis i wszystkie tytuły pana profesora? Wydawnictwa i redakcje przyjmują jego prace wyłącznie na arkuszach w formacie A – 4.1 pan sobie wyobraża, że wielkie luki w swej nieistotnej pracy profesor… odwrotnie, psiakość… odwrotnie proporcjonalne do masy jego ciała… kurcze! – Zacięła się. Nastawiła sobie głowę, aż coś w niej trzasnęło -…że nieistotne luki w swej wielkiej pracy profesor wypełni takimi świstkami? Też coś!

– Wszelako… ja nie pój…

– Co to za ryki? – odezwał się wspaniały, jasny i mocny głos spoza tekturowych drzwi.

To on – pomyślałem blednąc. Aby nie upaść, złapałem za wspornik parawanu. Serce waliło mi w piersi jak pneumatyczny młot.

Odblokowana sekretarka uchyliła drzwi i przez szparę, ledwie dosłyszalnym szeptem, zaszyfrowała tajemniczo:

– Facet zgłosił się ze ściągą bez szablonu w formacie A – 4. Załatwić?

– Ależ panno Eleonoro! Fe! Ile razy wkuwała już pani, że człowieka warto uszanować. A nuż coś sobie dopasujemy.

– A nuż! – Wskazała mi drzwi.

Wszedłem:

Manekin profesora siedział na bujanym fotelu przy kolosalnej wielkości makiecie biurka ustawionej między dwiema piramidami atrap naukowego oprzyrządowania, pośrodku pokoju, którego wszystkie ściany wytapetowane były grzbietami zerwanymi z uczonych dzieł.

Wyszedłem.

– A nuż!

Trafiony celnie ostrzem sprężyny wystającej z buta sekretarki wpadłem z powrotem do gabinetu. Profesor obydwiema protezami rąk przygotowywał się gorączkowo do rzeczowej argumentacji: jedną – przykładał już sobie do klapy wstęgę z długim szeregiem odznaczeń, drugą – segregował swoje dyplomy.

– Pomyłka – powiedziałem spokojnie i raz jeszcze rzuciłem się do wyjścia.

– A nuż!

Tym razem mechaniczna łowczyni plomb do epokowego dzieła wkopała mnie do sanktuarium potężnym uderzeniem obu wspomaganych sprężynami nóg. Wpadłem prosto do fotela ustawionego przed fałszywym geniuszem.

– Ktoś, kto w pierwszym akcie napomyka o bombie… – przerwał znacząco – w ostatnim musi mi coś odpalić.

Patrzyłem na niego w milczeniu. Łypnął szklanym okiem i niby to dla pustej zabawy rąk przyzwyczajonych do operowania symbolami jął polerować woskowy medal. Rozgrzewał go tarciem plastykowych palców i dopóty gładził i płaszczył, aż parafinowa kupka uzyskała imponujące rozmiary.

– A pan, kolego, jeśli wolno spytać, czym swoje zbiory przeczyszcza? – spytał lekko dla rozprostowania kości.

Wzruszyłem ramionami.

– Ja też się nie chwalę, choć pod ciśnieniem mojego udziału, który przepompowałem z próżnego w puste, rozdęły się wszystkie programy szkolne. Nic to, że targnąłem fundamentami wiedzy o piątym kole u wozu, aż zadrżały jej najwyższe piętra. Ale czy habilitacjonizował się pan jeszcze w tych ciężkich czasach, kiedy po wielokrotnym podziale zapałki wszystkim łysnęła wreszcie wspaniała myśl o skwarkach?

– O czym?

– Mniejsza. Każdemu, kto z innymi dzielić się nie lubi, bliska jest i droga hipotezyja o skwarkach. Katowani wieloletnimi dochodzeniami badacze pod przysięgą zeznawali, że drobiazgu tego nikt już na sieczkę nie porznie. Ja zaś – w mej celnej hipotezyi – każdą z tych niepodzielnych cząstek aa dwie sub – skwarki rozchlastałem sprawiedliwie. Wszelako tym głupstwem jeszcze nie przeszedłem do historii, bo teraz dopiero za nazwę puszczonego bąka tytułmajca się dostaje. Przecie: stypendium mi ufundowali i po roku dalszej aktywności naukowej nowe cząstki nazwałem skwarczątkami. Szum się zrobił dookoła. I oto!

Wskazał na plik dyplomów i numer konta.

– Chciałbym wytłumaczyć panu, dlaczego…

– Pst! – przerwał mi niecierpliwym gestem, jakby się bronił przed atakiem plastykowej muchy. – Wszystko, co istnieje, samą tylko obecnością skwarcząt, grawitołazów oraz falicji z łatwością wytłumaczyć można. Bo czemu każde dwie rzeczy ku sobie się mają i co różne bryłce wciąż ściąga do kupy? Zjawisko to wywołane jest obecnością grawitonów, które każde cielsko ku drugiemu z siebie puszcza, a drugie zwraca pierwszemu i kwita! Więc ja te same cząstki, przez mędrca tęgiego wymyślone, grawitołazami nazwałem. I oto!

Pokazał plik i numer.

– Może teraz przedstawiłbym panu profesorowi…

– Na przedstawienie trzeba czekać do następnego kongresu. Ogłoszę tam światu, że wszystkie globusy, które wirują w przestworzu, trzyma na uwięzi moja “falicja grawitacyjna". Wprowadzając do nauki to puste pojęcie, zamierzam udowodnić kolegom, że nie mam pojęcia, czym ona się zajmuje.

– Ja mógłbym coś panu powiedzieć…

– Ja! Wciąż to,,ja". Nazwiska nie dosłyszałem, twarz obca, dyplomów nie widzę, ale dostrzegam brak podstawowej wiedzy i naukowej ciekawości. Przychodzi człowiek z ulicy, przerywa mi w połowie doniosłego wywodu i powiada,,ja".

Wstałem, aby wyjść. Lecz sztuczny profesor – rozzłoszczony trzaskami zakłóceń w czasie jego audycji – potężnym chwytem plastykowych ramion zmusił mnie do dalszego nasłuchu.

– Pan chyba przybył tu z obcej planety – zażartował lekko. – Czy pan aby wie, że na wydziale fizyki o jednego potencjalnego studenta walczą między sobą cztery wolne miejsca? W takiej sytuacji tytułowanymi luminarzami nauki stają się u nas automatycznie te wszystkie kołki, które odpadły przy konkursowych egzaminach na inne wydziały. Podsuwamy im swoje wolne miejsca jak ostatnią deskę ratunku, głaszczemy i windujemy na sam szczyt. Dzięki takiemu systemowi postępowania dyplomanci są naszymi ludźmi, zaś gmach nauki jest obsadzony zwartym zespołem figur ponumerowanych na odpowiednich grzędach – to mur, którego nie poruszy samotny człowiek z kajetem w dłoni, tym bardziej jeśli ma coś istotnego do powiedzenia. Żaden postawiony na straży dekoracji pracownik naukowy nie dopuści do ujawnienia cennej myśli przybysza spoza gmachu, gdyż po ogłoszeniu jej wszystkie publikacje wydawane dotąd w celu pozorowania wiedzy poszłyby – rzecz prosta – na toaletowy gwóźdź. Do tragedii tego rodzaju dochodzi tylko raz na kilkaset lat. Następuje ona wyłącznie w momencie wyjątkowego bałaganu w jakiejś specjalności oraz na skutek karygodnych zaniedbań urzędników naukowych powołanych i wykształconych po to właśnie, aby pilnowali pustych opakowań. Ja wiem na ten temat wszystko i pan nic nowego mi nie powie.

– A nuż – podsunęła nieopatrznie mechaniczna sekretarka.

Zdawało mi się, że w ostatniej części swego monologu paszkwilowego manekin przemówił nagle ludzkim głosem. Pod wpływem tego przelotnego wrażenia uległem w końcu silnej pokusie i podzieliłem się z nim doświadczeniami zebranymi w czasie ostatnich dwóch dni. Zwróciłem jego uwagę na fakt, że prawdy o świecie trzeba szukać w całkiem innym kierunku. Należy usunąć kurtynę pozorów, by dostrzec, że prawie wszystko, co się dzieje w Kroywenie, nie ma większego znaczenia, gdyż leży w głębokiej perspektywie, poza pierwszym planem, przy krawędzi ekranu, na zapleczu, w magazynach i za kulisami areny, że prawie wszystko, co w nim istnieje, tworzy mniej lub bardziej mgliste tło, pomocniczą i rozległą dekorację wzniesioną wokół jednej sceny i jednego istotnego widowiska, które rozgrywa się prawie zawsze gdzieś w dali – poza zasięgiem wzroku takich "drugorzędnych aktorów, jakimi my dwaj (niestety lub na szczęście) jesteśmy w tłumie innych statystów przez całe swoje życie.