Kiedy umilkłem, pochylił nisko głowę i przez rozwarte szeroko gumowe usta z najgłębszej partii akustycznego korpusu wydał z siebie przeciągły barani bek.
Wstawałem, gdy raz jeszcze zagrodził mi drogę plastykowymi ramionami.
– Zapytam krótko – rzekł. – Jestżeli w pańskim zeszycie wywód o skwarczątkach albo grawitołazach i falicji grawitacyjnej, który by wsparł moje dyplomy?
– Nie.
– To won!
Pokazał drzwi.
10
Artykułem wydrukowanym w “Kroywen – Expressie" na podstawie relacji reportera tej gazety szybko przestałem się przejmować. Wysłannika najlepiej poinformowanego o zajściach w Temalu, jakim sam byłem, skłaniał on co najwyżej do banalnej refleksji, że tak zwane gołe fakty – jeśli nawet występują gdzieś w świecie – giną wkrótce pod miażdżącym ciężarem interpretacji dobieranych zgodnie z założeniami potrzebnego komuś scenariusza wydarzeń.
Po opuszczeniu Uniwersytetu bardziej niż groźba ze strony sztucznego prawa pochłaniała mnie próba odpowiedzi na pytanie, którą z dwu osobliwych postaci los dotknął okrutniejszym kalectwem: czy prawdziwego idiotę, wykopanego z baru za swoje łachmany, czy tego wytresowanego naukowymi metodami fałszywego geniusza. Ale ten problem (jeśli analiza baraniego beku stwarza w ogóle jakiś problem) też w niedługim czasie zszedł w mej świadomości na ostatni plan.
Na słupie ogłoszeniowym ustawionym przy wylocie prawdziwego mostu plastykowy mężczyzna rozklejał nowe afisze. Na jednym z nich dostrzegłem z daleka reprodukcję swojego własnego zdjęcia. Gdy pracownik odszedł, zbliżyłem się do plakatu.
NIEBEZPIECZNY BANDYTA
CARLOS ONTENA
NADAL NA WOLNOŚCI
Wydrukowany wielkimi literami nagłówek zajmował miejsce obok fotografii. Nieco niżej czernił się tekst listu gończego odbity małą czcionką:
Ktokolwiek spotkałby poszukiwanego przestępcę, proszony jest o wskazanie miejsca jego pobytu w najbliższym komisariacie karabinierów lub policji. Równocześnie ostrzega się, zeza ukrywanie ściganego lub za udzielanie mu pomocy grozi kara więzienia do lat pięciu.
Usiadłem na ławce nad brzegiem jeziora i patrząc ponad szerokim pasem prawdziwej wody, podziwiałem wzniesiony w dali sugestywny miraż Aiwa Paz. Z tego stanowiska obserwacyjnego, inaczej niż z dachu Temalu, skąd można było zdemaskować wszystkie dekoracje, zabudowania bogatej dzielnicy wyglądały równie prawdziwie, jak domy na ulicach sąsiadujących z Uniwersytetem.
Zbliżało się południe, gdy z pustym żołądkiem i głową nabitą sprzecznymi myślami poszedłem wolno Dwudziestą Ulicą w kierunku najbliższej stacji metra. Wlokłem się w gromadzie spieszących na lunch manekinów, w tłumię z rzadka ożywionym postacią prawdziwego człowieka. Jednak rzeka zmotoryzowanych i pieszych dekoracji płynęła w naturalnym krajobrazie; jego ramy wytyczały ściany autentycznych domów ozdobione bogaty – mi reklamami oraz żywe drzewa i inne stałe obiekty uliczne.
U zbiegu Dwudziestej Ulicy z Szóstą Aleją – węchem zaostrzonym przez głód – poczułem zapach prawdziwego jedzenia ulatujący z wnętrza trzeciej z kolei mijanej po drodze restauracji. Dwie pierwsze cieszyły oczy okazałymi elewacjami frontowych ścian i gustowną plastyką w architekturze sal. Należały do rzędu najdroższych lokali gastronomicznych w mieście. Każdą z nich odwiedziłem już kiedyś i zostawiłem tu furę pieniędzy w zamian za możliwość nasycenia próżnej ciekawości. Teraz – zbudzony ostatecznie z plastykowego snu – zaglądając tam, mogłem skonstatować obojętnie, że oba te lokale wypełniają same konstrukcje scenograficzne oraz atrapy garmażeryjnych cacek i ludzi.
Dopiero trzecia restauracja obok dań pozorowanych wydawała też potrawy jadalne. Wchodziło się do niej po schodkach, które sąsiadowały z wejściem do stacji metra. Dotąd unikałem tej knajpy, ale nie dlatego, że miała niską kategorię, gdyż zawsze jadałem w podrzędnych restauracjach. Po dwóch lunchach wyrobiłem sobie opinię, że sandwicze są tutaj nieświeże. Nie miały estetycznego wyglądu: przy nieznacznym nacisku rozpadały się w palcach i brudziły je. Widocznie dwukrotnie podano mi omyłkowo porcje przeznaczone dla żywych.
Kierowany węchem, jak zwierz w plastykowej dżungli, wspiąłem się po schodach i zajrzałem do środka omijanego kiedyś lokalu. Poza szklaną ścianą kręciła się między wolnymi stolikami prawdziwa kelnerka. Bufetowa też była żywa. W kącie siedziały dwie pary manekinów, nie związanych na stałe z krzesłami, zaś stoliki przy szybie zajmowała grupa autentycznych ludzi, wśród których zobaczyłem Płowego Jacka i Linde.
Widząc Linde, wycofałem się na schody do metra. Cały czas myślałem o niej i wiele razy zastanawiałem się, jak doprowadzić do naszego spotkania, ale na jej widok poczułem się nie przygotowany do rozmowy, która może nawet nie miała już sensu. Jednak zanim zdążyłem odejść, dostrzegła mnie przez szybę, wstała i szybko zbiegła po schodach.
– Szukałam cię przez całą noc – powiedziała nieswoim głosem. – Gdzie byłeś?
– Zwiedzałem miasto.
Podniosła rękę do guzika przy mojej koszuli i nerwowo obróciła go w palcach. Nie patrzyła mi w oczy.
– Wieczorem pojechałam do Tawedy i czekałam pod mostem na wyspę Reff, gdzie ostatnio łowiłeś ryby.
– Myślałaś, że tam przyjdę?
Skinęła głową. Mówiła zmienionym głosem i chwiała się na nogach.
– Przed północą wróciłam i do drugiej szukałam Elsantosa. Nie było go w domu. Mógłbyś do niego zadzwonić. Potem do samego rana siedziałam u Yorenów.
– Byłem u nich w południe.
– Wiem – zatoczyła się lekko – mówili. Myślałam, że wrócisz. Jack widział cię wieczorem w barze u Calpata. Gdzie nocowałeś?
– Na śmietniku.
– Nie mów, jeżeli nie chcesz.
– To nie ma znaczenia. Nocowałem w szczątkach pawilonu naprzeciwko baru Calpata.
Rozejrzała się niespokojnie.
– Carlos, ukryj się gdzieś natychmiast.
– Mam gnić w jakiejś norze przez resztę życia?
– A widziałeś plakaty?
– Jeden, przy moście.
– Jest ich więcej!
– Martwisz się o to?
Nie odpowiedziała.
– Nikt obcy nie pozna mnie na podstawie starego zdjęcia. A ty? Wiele straciłem w twoich oczach po zerwaniu starej maski?
– Więc sam przyznajesz!
– Co?
– Że chciałeś pokazać, jaki jesteś naprawdę.
Opuściła głowę… Spostrzegłem, że jest mniej pijana, niż sądziłem na początku. Mówiła sensownie, chociaż obróciła w metaforę pytanie o maskę, które ja potraktowałem dosłownie.
– Linda – podniosłem jej głowę. – Jak ci się podobam?
– O co ci chodzi?
– Miałaś kłopot z rozpoznaniem mojej gęby?
– W centrali wyglądałeś strasznie.
– A teraz?
– Głupi! Pomyśl raczej o listach gończych.
– Powiedz, jakie zmiany dostrzegasz w mojej twarzy.
Uśmiechnęła się i spoważniała nagle. Uważnie patrzyła mi w oczy. Po chwili skinęła kilka razy głową, jakby taksowała słowa stawianej w myślach diagnozy.
– Masz obsesję na temat swojego wyglądu?
– Nie rób ze mnie wariata.
– Zewnętrznie nie zmieniłeś się jeszcze w potwora. Ale gdybym zrobiła to co ty, też często zaglądałabym do lustra.
Wypchnęła moją rękę spod swojej brody i znowu opuściła głowę. Wydało mi się, że za jednym zamachem zdołam jej wytłumaczyć wszystko.
– W gazetach nie ma ani słowa prawdy! Kto troszczy się o to, co się dzieje na niby? Nawet dzieci po powrocie do domu nie przejmują się wynikami rozegranej na podwórku zabawy w policjantów i złodziei, a ty w życiu poza planem zdjęciowym chcesz rozwijać fikcyjny wątek wprowadzony do akcji zgodnie ze scenariuszem trwającej inscenizacji. Tu toczy się gra. Powstaje film. Chcesz zadręczać mnie treścią sekwencji z Temalu, gdzie zmuszony przez innych wziąłem udział w odegraniu nieznanej fabuły? Czy aktor, który kreuje w teatrze rolę bandyty, po zejściu ze sceny ucieka przed karabinierami?