– Nie pleć bzdur. Powiedz, dlaczego zabiłeś tamtych ludzi?
– Ile razy mam ci powtarzać, że gazety podają fikcyjną wersję tej tragedii! Waszego kierownika uderzyłem pięścią, ponieważ miałem prawo bronić się przed nim, kiedy chciał mnie udusić po nieszczęśliwym wypadku z sekretarką. Na atak urzędnika uzbrojonego w nóż, który pierwszy zadał mi pozorną ranę, odpowiedziałem chwytem samoobronnym i rzuciłem go na schody. W obu wypadkach nie działałem z premedytacją: reagowałem instynktownie, jak człowiek niesłusznie potępiony i śmiertelnie zagrożony. Również z formalnego punktu widzenia ani razu nie przekroczyłem uprawnień wynikających z tytułu tak zwanej “obrony koniecznej".
– A czy chłopiec zginął tam od jakiejś zbłąkanej kuli?
– Nie! Wyobraź sobie, że ten sterowany zdalnie sztuczny samobójca celowo wskoczył mi przed lufę rewolweru w chwili, gdy z zamkniętymi oczami strzelałem z bliska w ścianę, aby sprawdzić, czy w magazynku tkwią ostre naboje. I wszystkie moje pozostałe rzekome ofiary same siebie kolejno pozabijały. Dwaj karabinierzy zaciągnęli mnie do krawędzi dachu i sami skoczyli w przepaść, co wydaje się nieprawdopodobne komuś, kto nie zna scenariusza tej inscenizacji. Trzeci karabinier zginał od ciosu skalpela wyrzuconego przez lekarza, który mierzył we mnie i zaraz sam siebie rozerwał eksplozją ładunku przylepionego wcześniej plastrami do piersi. Rozejrzała się niespokojnie.
– Ukryjesz się u mnie na strychu – zadecydowała stanowczo. – Już wiem, jak to urządzić. W mieszkaniu byłoby niebezpiecznie. Rano policja złożyła nam wizytę i dalej mogą tam zaglądać.
– Nie chciałbym cię narazić na pięcioletnią katorgę – sprzeciwiłem się bez przekonania.
– Musisz tyle gadać? Teraz zjesz coś na górze, bo w domu nic nie mam. Zwolniłam się z pracy na tydzień. Jack postawił nam piwo.
O swoim kierowniku z biura nie wspomniała ani słowem. I ja przemilczałem tę sprawę, bo inne były ważniejsze.
Linda przystawiła wolne krzesło do stolika otoczonego prawdziwymi ludźmi. Zamówiła dla mnie spaghetti i befsztyk. Piwo z jej opowiadania ulotniło się gdzieś; zamiast niego między czterema stolikami okupowanymi przez mieszane towarzystwo krążyła duża butelka whisky. Drugą, opróżnioną wcześniej, usunęła kelnerka, aby zrobić miejsce na talerze z gorącymi daniami. Jadłem pod magnetyczną kontrolą oczu jakiegoś dziada pochylonego nad popielniczką.
Płowy Jack siedział w kącie przy stoliku zajmowanym przez trzech brodatych mężczyzn, nastolatkę o pięknych rysach twarzy i wdzięcznym uśmiechu oraz tęgą kobietę, która kołysała wózek z noworodkiem. Rozgadana sąsiadka Lindy napełniła mój kieliszek i wzniosła toast za fundatora. W odpowiedzi na jej gest Płowy Jack skinął głową. Podniósł szklankę z alkoholem. Drugą ręką, obejmując piegowate dziecko, które siedziało mu na kolanie z zardzewiałym łańcuchem w zębach, zapalił sobie następnego papierosa.
Słońce wypalało resztki trawy po obu stronach opustoszałej ulicy. Linda przeniosła pod stołem rękę i położyła ją na mojej dłoni. Gdy ostatni manekin opuścił restaurację, Płowy Jack przemówił ze swego miejsca melodyjnym głosem, w ciszy przerywanej tylko brzękiem targanego przez dziecko łańcucha:
– Szukajcie, a znajdziecie, kołaczcie, a otworzą wam. Szukajcie wąskiej drogi i ciasnej bramy, która prowadzi do trwałego życia. Taką niewielu znajduje. A szeroka jest droga i przestronna brania, która wiedzie do zguby przez ciemności zewnętrzne. I wielu wybiera ją.
Nie dawajcie świętego psom i nie miotajcie pereł waszych przed świnie, by ich nie podeptały, i obróciwszy się, nie rozszarpały was.
Nie każdy, kto mi mówi: Panie, Panie!, wejdzie do królestwa ekranu, ale ten w nim pozostanie, kto czyni wolę Twórcy przemawiającego w nim. Bo wy nie jesteście tymi, którzy mówią: to Duch Scenariusza woła w was!
I stało się, że gdy Płowy Jack wyrzekł te słowa, przy ostatnim stoliku odezwał się głos młodego Mulata:
– To ty jesteś, który miał przyjść, czy na innego czekać mamy?
Odpowiadając mu, Płowy Jack spytał: A co sam myślisz? – Potem zwrócił się do wszystkich:
– Kto ma uszy, niechaj słucha. Oto plan i dzieło moje: ślepi widzą, chromi chodzą, trędowaci biorą oczyszczenie, głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, zaś wszystkim statystom wola Scenografa przekazywana bywa.
Lecz coście wyszli na plan zobaczyć? Trzcinę rozchwianą na wietrze czy proroka? Zaiste powiadam wam: I więcej niż proroka!
Wysławiam cię, Ojcze, Panie planu i ekranu, żeś te rzeczy zakrył przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je niemowlątkom. Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy obciążeni jesteście, a ja uzdrowię was. I weźmijcie jarzmo me na siebie, albowiem brzemię to lekkie i wdzięczne jest.
11
Zjechaliśmy ruchomymi schodami do stacji metra w tunelu pod Szóstą Aleją. Podtrzymywałem Linde, która była bardziej niż ja pijana. Wyszła na peron bez jednego buta. Drugi – przy zejściu z ruchomych schodów – trafił w szczelinę odklejonym brzegiem podeszwy i rozleciał się, kiedy wyrywałem go z uwięzi.
Na peronie Linda zdjęła ocalały but i ze złością cisnęła go do kosza na odpadki.
– Mogłabym stracić nogę! – wybuchnęła.
– Przesadzasz.
– Oczywiście! Ciebie to nic nie obchodzi. Nigdy nie mogę liczyć na twoją pomoc, kiedy jestem czymś zagrożona.
– Czy przedwczoraj, gdy byłaś zagrożona pociągiem do swego kierownika, też miałem cię asekurować?
Spojrzała mi bystro w oczy i podeszła do najbliższej ławki, stawiając ostrożnie bose stopy między odpadkami rozrzuconymi na płytach. Usiadłem obok niej.
– Musiałeś do tego wrócić? – spytała niewinnym tonem.
– Więc wyobrażasz sobie, że w zamian za kryjówkę u ciebie na strychu, którą mi wspaniałomyślnie ofiarujesz…
– Och, przestań marudzić!
– Nie mam prawa powiedzieć, że postąpiłaś jak zwyczajna kurwa, bo pewnie nie wzięłaś od niego pieniędzy, chociaż kto wie, czy nie liczyłaś na awans.
– Jest jeszcze jedna możliwość.
– Jaka?
– Że on mi się podobał.
– I ciągniesz mnie do swego domu, zamiast go opłakiwać?
– Bo podobał mi się tylko przez jeden kwadrans.
Spojrzałem na dworcowy zegar. Zgodnie z rozkładem jazdy najbliższy pociąg w kierunku Riwazolu miał odjechać dopiero za dziesięć minut. Linda patrzyła na swoje kolana. Żadna z obelg, jakie nasuwały mi się pod wpływem jej wyznania, nie była dość ordynarna. W bezsilnej złości nie znajdowałem odpowiedniego słowa, którym mógłbym przekreślić wszystko i zaakcentować moment zerwania naszego związku.
Nasz ślub miał się odbyć za dwa tygodnie, co ustaliliśmy przed miesiącem, chociaż wcale nie byłem pewien, czy się z nią w ogóle ożenię. Zgodziłem się na proponowany przez nią termin dla świętego spokoju, planując, że potem jakoś się wykręcę. W życiu bez ograniczeń i zobowiązań znajdowałem więcej atrakcji niż w małżeństwie, które – według cynicznego Ryana Elsantosa – dla mężczyzny nie było żadnym interesem. Właśnie w poniedziałek zamierzałem skłonić Linde do przesunięcia terminu ślubu o kolejny miesiąc. Czując w sobie nieodpowiedzialną huśtawkę uczuć, żyłem z dnia na dzień – raz z gorącą myślą o Lindzie (i w takich okresach nie widziałem swej przyszłości bez niej), kiedy indziej na pierwszy plan wychodziły w mej świadomości inne sprawy, w których ona przeszkadzała mi tylko.
Jak bardzo mi na niej zależy, spostrzegłem dopiero teraz – po jej brutalnym oświadczeniu. Równocześnie wyobraziłem sobie, że spycham ją pod koła nadjeżdżającego elektrowozu, ale to był nonsens, gdyż ona musiałaby żyć jeszcze wiek i cały czas cierpieć za to, co mi tu powiedziała w chwili beznadziejnie głupiej szczerości.