Pociąg stał na przystanku nieco dłużej niż zwykle. Zdawało się, że maszynista zwleka z odjazdem, czekając na kogoś, kto waha się jeszcze, czy wsiąść do wagonu, czy pozostać na stacji. W czasie tego uroczystego oczekiwania na coś niezwykłego, czego nawet nie ośmieliłem się przewidywać, barwy przedmiotów wypełniały się głębszymi tonami i uzyskały pełną skalę odcieni, zaś ich rysunek – ostrość nieosiągalną na doskonałych zdjęciach, aż w momencie maksymalnego rozjaśnienia w wagonie pojawiła się postać poprzedzona tamtymi przygotowaniami: na pomost naszego przedziału weszła dziewczyna, którą już raz – w myśli – nazwałem narkomanką.
Weszła i rozejrzała się sennie. Drzwi zasunęły się za nią. Dostrzegła wolne miejsce przy oknie naprzeciwko ławki zajmowanej przez nas, podeszła i zajęła je.
Nikt z obecnych nie zwrócił na dziewczynę najmniejszej uwagi. Pociąg opuścił oświetloną stację i wjechał do mrocznego tunelu. Nadal żadne oczy nie patrzyły w stronę Pasażerki metra. W czarnych szybach jaśniały odbicia obojętnych twarzy, których nie poruszył ani otaczający nas blask, ani emocja wywołana Jej obecnością.
Wbiłem wzrok w swoje splecione kurczowo na kolanach ręce. Linda znowu sięgnęła po chusteczkę. Zasłoniła twarz pokrywką torebki i zerkając w lusterko poprawiała sobie rozmazane oczy. Mówiła coś. Jej głos dobiegał jakby spoza dźwiękochłonnej ściany. Nie słyszałem nawet łoskotu kół ani ryku echa uwięzionego w tunelu. Siedziałem w komorze ciszy, która obejmowała cały świat i falowała w rytm uderzeń serca rozrywającego mi piersi.
Pierwszym realnym dźwiękiem, jaki wtargnął do mej świadomości w czasie krótkotrwałej jazdy, był zgrzyt hamulców pociągu wjeżdżającego na następną stację. Jeszcze nie zdążyłem przyjrzeć się dziewczynie i nawet nie umiałbym powiedzieć, czy miała w sobie coś niezwykłego. Ale wiedziałem już, że więcej nie podniosę oczu:
Oto ja – Carlos Ontena z Tawedy, dawniej ruchomy element dalekiego tła, a dziś żywy, szeregowy statysta pierwszego planu, siedząc przed obiektywem niewidzialnej Kamery, która utrwalała w ruchu wszystkie tkanki naszych ciał – na cztery minuty akcji, w kulminacyjnym momencie mojego życia wpadłem w centralny krąg światła ruchomej sceny i odegrałem już swoją rolę pierwszorzędnego statysty posadzonego naprzeciwko aktorki.
Tak minęły cztery minuty – jedna chwila i zarazem wiek – czas, w jakim pociąg przebywał zwykle odległość między dwoma sąsiednimi przystankami – przy Dwudziestej i przy Trzydziestej Ulicy.
Linda mieszkała przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy, więc na tym przystanku należało wyjść, ale sam o własnych siłach nie ruszyłbym się z miejsca. Nadal nie ośmielałem się podnieść oczu na aktorkę. Poczułem dłoń Lindy na swojej ręce. Paraliżowany uczuciem niewyobrażalnego kiedyś nonsensu pozwoliłem jej wyprowadzić siebie z wagonu, chociaż to ja powinienem podtrzymywać ją, gdyż była bardziej pijana.
Wysiadłem z pociągu i zatrzymałem się poza otwartymi drzwiami. Miałem pełną świadomość trwania na krawędzi sceny, pewność końca epizodu, który wieńczył życie. Równocześnie czułem, że ten niepozorny krok, którym przeniosłem ciało z pomostu wagonu na peron, jest najbardziej fałszywym krokiem mojego nowego bytu. Jeszcze stałem w powodzi światła zalewającego stację. Ale już wiedziałem, jakim torem pobiegną dalsze moje losy. Wiedziałem, że za kilka sekund świetlny krąg zagłębi się w tunelu i na zawsze przepadnie w labiryncie ulic wielkiego miasta. A kiedy to nastąpi, wszystko, co dotąd brałem za prawdę i piękno otaczającego świata – przez kontrast z tamtą tajemniczą łuną – przysłoni mgła beznadziejności, zaleje lodowaty półmrok dalekiego tła i jednostajna szarość dekoracji.
Linda stała na jednej nodze.
– Psiakość! Ofiara ze mnie: Carlos, podaj mi rękę, bo upadnę. Wlazłam na coś.
Na peronie pod drzwiami wagonu leżała rozbita butelka. Linda wyciągała z bosej stopy ostry odłamek szkła. Wypadkiem tym – co odgadłem w lot – przebiegły Scenarzysta wskazywał właściwy kierunek rozwoju marginesowej akcji w sekwencji specjalnie napisanej dla mnie.
Nie kocham jej – powiedziałem sobie. Już byłem o tym przekonany. Lecz aby wzmocnić pewność, że tak jest, raz jeszcze – w ułamku sekundy – przywołałem widmo rozkoszy odmalowanej na twarzy Lindy w chwili, gdy spoczywała w objęciach plastykowego uwodziciela – obraz bardziej wyrazisty od widoku krwi dostrzeżonej teraz na jej bosej nodze.
Drzwi zasunęły się rozdzielając nas. Znowu stałem na pomoście ruszającego wagonu. Byłem panem swojego losu – Kimś, kto zdołał zmienić scenariusz ustalonej gry, więc patrząc przez okno na Linde, która zatoczyła się i usiadła na peronie, na szczęście z dala od rekwizytu teatralnego w postaci fatalnej butelki – triumfowałem, podczas gdy wewnętrzny głos, głuchy na wszystkie argumenty, rykiem syreny alarmowej ostrzegał mnie, że wyszedłem poza ramy swej roli.
Powróciłem do przedziału na poprzednie miejsce.
12
Po doświadczeniach zgromadzonych na planie zdjęciowym przestałem wierzyć, że niedorozwój umysłowy lub psychiczna choroba, alkohol we krwi, wygórowane ambicje, nadmierna ciekawość, szalona miłość lub pragnienie odwetu nie pozwalają komuś usłyszeć głosu, który w czasie gry kieruje jego postępowaniem, i że na scenie pojawiają się niekiedy statyści i aktorzy nie wyposażeni w systemy samokontrolne, wiec postacie bezradne i – co za tym idzie – zwolnione z odpowiedzialności za fałszywe elementy gry w kreowanych przez siebie rolach.
Patrzyłem wciąż na swoje kolana. Fizyczna bliskość Pasażerki metra obezwładniała moją wolę: nawet teraz – rozpędzony powodzeniem poprzedniej “akcji" – nie byłem w stanie podjąć żadnej inicjatywy, która doprowadziłaby do zawarcia znajomości z nią i może – w dalszej perspektywie – do naszego duchowego zbliżenia. Chociaż – co uparcie akcentowałem w myśli – na czele czarnej listy wszystkich możliwych przyczyn haniebnej ucieczki z peronu stało krótkotrwałe zaślepienie w nienawiści, chęć odwetu i potrzeba ratowania męskiej godności po zdradzie Lindy, faktycznie postępowaniem moim kierował splot wielu przyczyn: alkohol we krwi, wygórowana ambicja, nadmierna ciekawość oraz – ale to już zakrawało na kpiny – miłość od pierwszego wejrzenia.
Przychodziły mi do głowy szalone myśli: zastanawiałem się, w jakiej płaszczyźnie mogłoby dojść do nawiązania równorzędnej gry pomiędzy skrajnymi postaciami powstającego superfilmu, więc między aktorką z jednej i statystą z drugiej strony. Lecz im usilniej pragnąłem doprowadzić do połączenia się naszych losów, z tym większą ostrością widziałem przepaść, jaka nas dzieliła. Należeliśmy do różnych planów: ona była Postacią, a ja fragmentem jej tła, ona żyła pod snopem blasku padającego na środek sceny, a ja w dalekiej perspektywie obrazu lub przy mrocznej jego krawędzi, w każdym przypadku tam tylko, gdzie rzadko kiedy przemknie Spojrzenie skoncentrowanego na akcji Widza.
Pod wpływem tych myśli zrozumiałem, że aby towarzyszyć dziewczynie na planie zdjęciowym, musiałbym przeistoczyć się natychmiast ze statysty w aktora, ponieważ teoretyczna możliwość, że fragment ruchomego tła, jakim dotąd byłem, mógłby zostać partnerem bohaterki filmu – była oczywiście całkiem wykluczona.
Do tego wniosku (“teraz albo nigdy") doszedłem w czasie pierwszej minuty jazdy w kierunku Kroywen – Centralu. W następnych – usiłowałem znaleźć jakiś pretekst do zawarcia znajomości z Pasażerką metra. Niestety, jak zwykle nic rozumnego nie przychodziło mi do głowy. Jak zawsze i wszędzie w tego rodzaju wypadkach (gdzie cel bywa sztucznie wywindowany na nieosiągalną wysokość) problem pierwszego zdania stawiał opór wewnętrzny proporcjonalny do wielkości zaangażowania emocjonalnego.