Выбрать главу

Duże bistro, do którego wszedłem za dziewczyną zaraz po opuszczeniu ruchomych schodów, nosiło szumną nazwę “Oko Cyklonu" i znane było z tego, że jedną jego połowę okupowali z reguły głuchoniemi, a drugą hipisi. Już na podeście od strony Extra – Visso można tu było dostać coś prawdziwego do jedzenia i picia, jednak większość żywych statystów przesiadywała na wysokich stołkach pod niskim stropem baru. Naturalną wentylację wnętrza zapewniał przeciąg wiejący między otwartymi na przestrzał drzwiami z taką gwałtownością, że w środku trudno było zapalić zapałkę.

Stałem pod filarem z papierosem w zębach i obserwowałem grupę młodych ludzi, dwóch mężczyzn i kobietę, do których podeszła narkomanka z metra. Obaj hipisi mieli włosy sięgające do pasa. Jeden ubrany był w bluzę z kunsztownie wyhaftowanymi na jej plecach pośladkami oraz w białe slipy pływackie naciągnięte na wierzch czarnych spodni. Kompletny strój jego kolegi stanowiły dwie pary spodni, przy czym jedne nosił zwyczajnie, jak wszyscy, a drugie – wycinając otwór w ich siedzeniu – przystosował do okrycia górnej połowy ciała. Wyglądało to tak, że głowa wystawała mu między nogawkami, w których trzymał ręce jak w rękawach koszuli. Podciągniętym pod brodę zamkiem błyskawicznym regulował luz wokoło szyi.

Na tle wielu innych wyszukanych protest – konfekcji w “Oku Cyklonu" trudno było zwrócić na siebie uwagę oryginalnym strojem, toteż nie powierzchowność trójki aktorów zastanowiła mnie, lecz fakt, że porozumiewali się oni między sobą wyłącznie przy pomocy rąk oraz zmian w wyrazie twarzy. Należeli do grupy głuchoniemych od urodzenia.

Narkomanka również gestykulowała. Zaskoczony wielką sprawnością manipulacyjną jej rąk, próbowałem uchwycić coś z tego, co opowiadała swoim kolegom, jednak bez powodzenia. Dotąd wcale nie liczyłem się z ewentualnością, że bohaterka superfilmu może być głuchoniema. Przy tym kalectwie miała piękną budowę ciała i ujmujący sposób bycia. Każda zmiana na jej twarzy przyciągała uwagę żywiołowością reakcji, wzruszała bogactwem wyrażanych emocji.

Musiałem mieć ponurą minę. Teraz kiedy obserwowałem aktorów w czasie ich niemej rozmowy prowadzonej na de statystów wypełniających bistro, dziewczyna podobała mi się jeszcze bardziej niż w metrze, gdzie siedziała uśpiona. Czując, że jest to właśnie ta kobieta, na którą czekałem w życiu, traciłem resztę pewności siebie, drętwiałem na myśl o przepaści, jaka nas dzieliła. Jeżykiem głuchoniemych można było pewnie wyrazić równie wiele jak mówionym. Przypadkowego obserwatora, znużonego monotonną gadaniną większości ludzi, w niemym sposobie przekazywania myśli pociągała wielka egzotyka. Lecz patrząc na środek oświetlonej sceny, gdzie aktorzy odgrywali niezrozumiałą pantomimę, czułem się bezradnie, jak przybysz z obcego kraju.

Ostatnie gesty aktorów (jeśli sądzić po ich gwałtowności) wyrażały jakieś żądanie, któremu przeciwstawiła się moja znajoma. Po upływie kwadransa dziewczyna zbliżyła się do wyjścia i ze znacznej już odległości – ponad głowami statystów – posłała głuchoniemym hipisom serię zagadkowych znaków, oni zaś odpowiedzieli jej ze swego miejsca.

Wreszcie aktorka zjechała schodami do pasażu pod domem towarowym. Tam weszła do kabiny z automatem telefonicznym. Widziałem przez szybę, jak wykręcała numer.

– Tu Muriel – powiedziała do mikrofonu normalnym głosem.

Spojrzała za siebie i zatrzasnęła drzwi.

13

Kiedy opuszczałem “Oko Cyklonu", odniosłem wrażenie, że jakiś typ w przepoconej koszuli przygląda mi się z podejrzaną natarczywością. Dwukrotnie napotkałem jego wzrok. Po raz trzeci zobaczyłem go w tunelu, gdy dziewczyna zamykała drzwi kabiny telefonicznej. Wtedy pomyślałem o listach gończych i przyszło mi do głowy, że ten człowiek mógł skojarzyć sobie moją twarz ze zdjęciem reprodukowanym na plakatach. Na wszelki wypadek wycofałem się za róg zatłoczonego pasażu. Lecz tam wpadłem tyłem* prosto w ręce czterech zaczajonych policjantów.

Zasadzkę zorganizowali policjanci żywi. W tunelu nikt prawie nie zauważył naszych krótkotrwałych zmagań. Umundurowani napastnicy działali w milczeniu, ja całkowicie dałem się zaskoczyć: ledwie pomyślałem, że w tłoku wpadam na kogoś plecami, gdy poczułem kajdanki na wykręconych do tym rękach. Donosiciel tropił mnie pewnie już od dłuższego czasu i wcześniej zaalarmował uliczny patrol.

Kiedy szliśmy do dyżurki wartowników domu towarowego, wokół nas zapadał coraz głębszy półmrok. Kajdanki były stalowe. Członkowie eskorty mieli prawdziwą broń. I wcale nie znali się na żartach. Przed drzwiami dyżurki wlekli mnie po betonowej posadzce i kopali, jakby nigdy nie słyszeli o pozorowanych akcjach. Wiedziałem, co to oznacza. W uszach dzwoniły mi jeszcze słowa “Tu Muriel", wypowiedziane przez dziewczynę, która w ostatniej chwili zdradziła mi swoje imię razem z informacją, że nie jest głuchoniema. Gdy policjant wyciągał skalpel i straszak z mojej kieszeni, Muriel wychodziła już pewnie z kabiny telefonicznej. Opuszczała ją, by na zawsze zniknąć w sześciomilionowym tłumie.

Widziałem wokół siebie obojętne twarze. Ci policjanci nie wiedzieli nic o hierarchii ról w prowadzonej grze ani o wielostopniowym szeregu planów zbudowanych przed obiektywem niewidzialnej Kamery. Wszystko tu dla nich było jednakowo ważne: i papier, na którym w świetlanym kręgu aktorka pisała list, i płachta gazety na gwoździu w toalecie za kulisami sceny. W walce z pozornymi przestępcami ryzykowali swoje życie po to, by w gazecie, której Muriel nie weźmie nawet do ręki, ukazała się notatka: “Wyrok został wykonany".

Coś jednak próbowałem im chyba wytłumaczyć, bo po kilku zdaniach oberwałem w łeb kolbą ciężkiego rewolweru i upadłem na podłogę.

Policja w Kroywenie nosiła broń najczęściej tylko dla parady. Jej funkcjonariusze w czasie regulowania ruchu i przy patrolowaniu ulic nie mieli zwykle okazji do wyciągania rewolwerów, w praktyce codziennej bowiem mandaty i pałki rozwiązywały większość porządkowych problemów. Bardzo rzadko zdarzało się, by policjanci brali udział w większych awanturach.

Wszędzie tam, gdzie przewidywano niebezpieczne sytuacje, oraz na miejsca ostrych starć z bandytami wysyłano lepiej przygotowanych do walki i oswojonych z widokiem krwi karabinierów. Miało to swoje psychologiczne uzasadnienie. Ktoś tak poczciwy, jak policjant, który używa broni dwa razy w roku wyłącznie na ćwiczeniach i nie ściga codziennie bezwzględnych gangsterów, w czasie pierwszego w życiu spotkania z nimi dowiaduje się niespodziewanie, że w krytycznej chwili trudniej jest pociągnąć za cyngiel, niż podnieść sto kilogramów. Wysyłanie innych na tamten świat wymaga bowiem takiej samej rutyny jak robienie na drutach. Z tego powodu nowicjusz zaskoczony obrazem prawdziwej śmierci ginie najczęściej przed oddaniem pierwszego celnego strzału.

Prefekt policji Kroywenu wpisał mnie pewnie na listę wrogów publicznych pierwszej kategorii. Wniosek ten narzucił mi się po odzyskaniu przytomności, kiedy zobaczyłem wokół siebie eskortę złożoną z sześciu sztucznych karabinierów. Kukły siedziały na ławkach po obu stronach jadącego samochodu. Patrzyłem na nie z podłogi. Z dołu karabinierzy wyglądali jak woskowe figury. Miałem na rękach gipsowe kajdanki pomalowane czarną farbą.