Podniosłem się z wielkim trudem.
– Panowie, dokąd jedziemy?
Żaden nie podniósł głowy. Trwali w bezruchu. Stłoczeni ciasno obok siebie zajmowali dwoma szeregami wszystkie miejsca na ławkach. Każdy hipnotyzował wzrokiem swego kolegę siedzącego naprzeciwko. Ubrani byli w papierowe mundury. Drewniane pistolety maszynowe trzymali na kolanach w sztywnych dłoniach.
Okna furgonu więziennego okratowane były solidnymi prętami. Jechaliśmy autostradą wzdłuż zachodniego brzegu Vota Nufo w kierunku Dolnego Riwazolu. Za oknem z lewej strony błyszczała w słońcu rozległa szklana płaszczyzna imitująca powierzchnię jeziora, z prawej – migały wielopiętrowe dekoracje. Olbrzymie makiety drapaczy chmur wznosiły się na – wspornikach ukrytych za tarczami. Eksponowane ściany i narożniki wszystkich zabudowań zwrócone były w kierunku pomocnym, gdzie leżał autentyczny fragment Śródmieścia. Na Dolnym Riwazolu znajdowało się najcięższe w Kroywenie wiezienie i tam pewnie jechaliśmy.
Ból głowy, rana i krew we włosach do reszty przywróciły mi świadomość rosnącego zagrożenia. Zagadkowy fakt, że konwojenci byli statystami trzeciorzędnymi, nastrajał optymistycznie. Próbowałem wyobrazić sobie, jak może wyglądać więzienie zbudowane na dalekim marginesie planu zdjęciowego. Jeżeli budowniczowie dekoracji kierowali się zasadą konsekwencji, to gmach zakładu karnego wzniesiony w odległym tle sceny powinien być ilustrowany tylko jedną ścianą z okratowanymi okienkami. Każdego sztucznego kryminalistę, który siedział w swej “celi" (czyli pod gołym niebem na pomoście ustawionym poza kratą) i robił ponurą minę do obiektywu Kamery, trzymał tam pewnie na stołku instynkt sprawiedliwości oraz poczucie dobrze spełnianego obowiązku społecznego.
Wizja kary opartej na zasadzie dobrowolności nie była zanadto przerażająca. Pod jej wpływem odzyskiwałem już wiarę we własne siły, gdy nagle stałem się świadkiem wstrząsającego widowiska.
Za skrzyżowaniem przy Dziewięćdziesiątej Trzeciej Ulicy furgonetka zahamowała gwałtownie. W tym czasie wyglądałem przez tylne okienko. Najbliższy konwojent podciął mi nogi swymi wystawionymi kolanami. Siłą bezwładności runąłem plecami na wąski pas podłogi – między dwa szeregi manekinów. Po chwili okazało się, że był to najszczęśliwszy upadek w całym moim życiu.
Jeszcze nie przebrzmiał przeraźliwy pisk opon i hamulców wozu, kiedy po trzasku rozbijanej szyby w tylnym okienku ukazały się dwie stalowe lufy. Równocześnie w pudle karetki więziennej rozpętało się piekło. Fałszywi karabinierzy, rozszarpywani seriami ostrych kuł miotanych przez prawdziwe pistolety maszynowe, spadali kolejno z ławek i pokrywali mnie coraz grubszą warstwą. Nieprzerwany grzmot trwał przez kilkanaście sekund.
Po ogłuszającej kanonadzie nastąpiła złowroga cisza. Usłyszałem szczęk zamka przy tylnych drzwiach. Rozwidniło się nieco. Przez szparę w stosie pozornych trupów zobaczyłem jakieś postacie. Ktoś, kto stał na asfalcie przed otwartymi drzwiami, rzekł lodowatym tonem:
– Pozwijali się w kłębki jak dżdżownice na haczyku.
– Do licha! – odezwał się drugi głos i po przerwie dodał z udawaną troską: – Czy im coś nie zaszkodziło aby?
Do sterty podszedł inny typ.
– Szefie! Ja wiem, co im tak powykręcało gęby. Pewnie nie przepadają za perfumami z naszych rozpylaczy.
Rozległa się salwa śmiechu, nie mniej hałaśliwa od salwy z “rozpylaczy". Był to klasyczny żart z przyzwoitego filmu kryminalnego i po nim poznałem, że moje położenie jest raczej niepewne.
– John! Ty zawsze obijasz się gdzieś w kącie, a inni za ciebie harują.
– Bo szef to tylko mnie widzi. Wczoraj zmywałem naczynia po kolacji, a dziś rano zamiatałem…
– Jazda do roboty, bo jak ci przypie…
Sterta sztucznych trupów zakołysała się, ich nacisk nieco zelżał. Ktoś wyciągał kukły z samochodu i rzucał je na asfalt.
– Nie zwalaj na środek jezdni, cepie, bo nie zawrócisz wozem. Dawajcie worki!
Przez szparę między dwoma sztywnymi karabinierami zobaczyłem kilku plastykowych ludzi. Wśród nich stał bardzo przystojny manekin w czarnym kapeluszu z szerokim rondem. Na podstawie zdjęć często publikowanych w prasie z łatwością rozpoznałem w nim nieuchwytnego gangstera, Dawida Martineza. To jego banda w poniedziałek wieczorem dokonała zuchwałego napadu rabunkowego na ambulans wiozący złoto w Banku Quefeda Nos Paza, o czym dowiedziałem się z gazety we wtorek, kiedy siedziałem w barze u Caloata.
Gangsterzy nie tracili czasu. Wyciągnęli z samochodu wszystkich zabitych konwojentów i zostawili ich na skraju chodnika. Udawałem nieżywego. Zostałem przeniesiony na końcu. Przy transporcie jeden z zasapanych drabów ściągnął mi z ręki zegarek. Drugi plastykowy złodziej, łysiejący już nieco, połamał sobie paznokcie przy próbie odnalezienia brzegu mojej peruki. Ponieważ w wozie leżałem na dnie, pod makabrycznym stosem – po przeniesieniu znalazłem się na samym jego szczycie.
Nadal symulowałem trupa. Ale obserwowałem okolicę przez zmrużone oczy. Szybko ustaliłem, dlaczego szajka Martineza zatrzymała nasz samochód. Obok furgonu więziennego, który na krótko przed napadem skręcił z autostrady w boczną ulicę, stały dwa inne samochody. Były roztrzaskane. Wpadły na siebie przed kilkoma minutami. Jeden należał do bandytów, którzy wracali nim z kolejnej akcji i wieźli ze sobą worki naładowane nowym łupem. Po kraksie musieli zmienić wóz i przypadek sprawił, że wybrali naszą furgonetkę.
Przypadkowi temu zawdzięczałem wolność, choć w drodze do niej mógłbym stracić życie. Po upływie minuty od chwili rozstrzelania moich strażników na ulicy zapanowała cisza. W promieniu kilkuset metrów nie było widać żadnej prawdziwej ani fałszywej postaci. Wszystkich przechodniów wypłoszył terkot maszynowej broni. Po przeładowaniu worków plastykowy mistrz rozboju siadł za kierownicą i w towarzystwie trzech kompanów odjechał autostradą prowadzącą do Quenos.
W zamęcie przeprowadzki gangsterzy nie zauważyli, że z rozdartego worka wypadła sztaba złota i plik banknotów. Złotą sztabę naśladowała cegła z gipsu pomalowanego żółtą farbą, a pieniądze – kupka bezwartościowych kartek. Cegły nie musiałem brać do ręki, bo rozbiła się na kawałki przy upadku na asfalt i ukazała swoje białe wnętrze. Obejrzałem tylko papierki. W grubym stosie znalazłem kilka prawdziwych banknotów i te schowałem do kieszeni.
Teraz ból głowy dawał mi się we znaki ze wzmożoną siłą: oprócz guza dokuczało mi pieczenie skóry pod włosami szarpanymi przez łysego zbója zafascynowanego świeżym wyglądem mojej “peruki". Swoją drogą, Dawidowi Martinezowi – obok paru ciepłych słów współczucia za wytrwałość w gromadzeniu gipsowych cegieł – należało się też gorące uznanie za bezinteresowną ofiarność, zapał i rozmach w jego działalności, która uzasadniała istnienie i podtrzymywała egzystencję codziennej prasy.
Mistrz rozboju należał przecież do awangardy marionetkowych postaci skierowanych przez Scenografa do konserwowania dekoracji.
Komuś, kto jako naturalny i przytomny turysta spacerowałby po Górnym i Dolnym Riwazolu, zwiedzając dzielnicę murzyńską, wcale nie peryferyjną, w odniesieniu do formalnego centrum Kroywenu, lecz zbudowaną w dalekiej perspektywie zdjęciowego planu – więc komuś, kto gnany ciekawością wszedłby na sam horyzont wielkiej sceny, trudno byłoby zapewne wmówić, iż linie wytyczone rzędami słupów podtrzymujących arkusze dykty o konturach domów przypominają ulice zamieszkanego miasta. Przebiegły przewodnik zarzucony serią kłopotliwych pytań, aby odwrócić uwagę dociekliwych turystów od detali (bardzo podejrzanie prezentujących się z bliska), wskazałby raczej w dal – na najbardziej odległy od centrum cypel Vota Nufo, gdzie z cienkiej warstwy szkła powlekającego ziemię wystawały tarcze eleganckich statków pasażerskich.
Wskoczyłem do wagonu metra na przystanku przy Dziewięćdziesiątej Ulicy i sprasowany sztucznym tłokiem pojechałem do Kroywen – Centralu, gdzie od razu złapałem luźny autobus, dzięki czemu po upływie czterdziestu minut od chwili rozstania z Muriel mogłem znów zajrzeć do “Oka Cyklonu", ale – oczywiście – nie znalazłem jej tam. W bistrze wypaliłem papierosa nad filiżanką kawy. Przyszło mi do głowy, że świetlne kręgi, w jakich poruszali się główni bohaterowie filmu, najłatwiej byłoby dostrzec z miejsca nie osłoniętego ścianami domów i tarczami dekoracji – więc ze znacznej wysokości. Na myśl o Temalu dostawałem mdłości; zresztą biurowiec ten nie należał do najwyższych gmachów. W Śródmieściu istniał lepszy punkt obserwacyjny.