Aresztowano mnie akurat w chwili, gdy dowiedziałem się, że Muriel nie jest głuchoniema, i kiedy postanowiłem zapoznać się z nią natychmiast po opuszczeniu kabiny telefonicznej. Czy to był przypadek? Potem – powstrzymywany kolejnymi “ślepymi trafami", więc najpierw wykrętami taksówkarzy, następnie postojem w tunelu, ucieczką jednego autobusu i wreszcie awarią drugiego – zużyłem dwie godziny na przebycie drogi, którą w normalnych okolicznościach przejechałbym w trzydzieści minut.
Nagle – już chyba po raz setny tego dnia – przypomniałem sobie pogodną, nieco zdziwioną minę Lindy, kiedy pijana rozsiadała się wygodnie na peronie, aby zajrzeć pod podeszwę zakrwawionej stopy. A wiedziałem przecież, że jest niewinna, i kochałem ją: czy to też był przypadek?
W blasku zachodzącego słońca zobaczyłem łódź. Zbliżała się do mnie z Tawedy położonej na przeciwległym brzegu jeziora. Przebyła już połowę drogi. Siedziało w niej dwanaście postaci. Łódź była zanurzona w rzeczywistej wodzie, która w tym rejonie – co wynikało z mapy – wypełniała zbiornik otoczony szklaną powierzchnią. Zatoka naturalnej wody rozciągała się na znacznym obszarze: począwszy od miejsca zajmowanego przedtem przez “ekipę filmową" aż do Tawedy w jednym kierunku i Lesaioli w drugim.
Poszedłem brzegiem na spotkanie z wioślarzami. Wśród sztucznych mężczyzn dostrzegłem kilku prawdziwych. Płynęli nie opodal krawędzi szkła imitującego wodę. Gdy łódź zbliżyła się do cypla, na jeziorze zobaczyłem jeszcze jedną postać. Szła z przeciwległego brzegu po płaszczyźnie utworzonej ze szkła, które cienką warstwą powlekało większą część powierzchni ziemi w dolinie jeziora. Wioślarze też zauważyli trzynastą postać. Wkrótce w człowieku idącym po szkle rozpoznałem Płowego Jacka.
Na jego widok mężczyźni wpadli w popłoch. Rzucili wiosła i przebiegli na dziób łodzi, patrząc niespokojnie to na zjawę, to na stały ląd.
– Ufajcie! Jam ci to jest!
– Panie! Jeśli to ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie.
– Pójdź!
W tej właśnie chwili łódź otarła się o krawędź szkła. Jeden z wioślarzy wyskoczył za burtę na twardą płytę. Poszedł po niej ostrożnie w stronę Płowego Jacka. Po kilkunastu krokach dotarł do uskoku w szkle, pośliznął się i wpadł do zbiornika. Płowy Jack wyciągnął go z wody. Wsiedli do łodzi, która wkrótce wylądowała na prawdziwym brzegu.
Wioślarze zostawili łódź na piasku i poszli brzegiem w kierunku Lesaioli. Ruszyłem za nimi. Po drodze spotkaliśmy dwa manekiny. Jeden był niemy, a drugi głuchy. Płowy Jack przesunął palec po ustach niemego (rozdzielając paznokciem jego sklejone wargi). Głuchemu przetkał uszy patykiem podniesionym z ziemi. Operacja laryngologiczna również wypadła pomyślnie. Miała ona tak krótkotrwały przebieg, iż głuchy zdążył usłyszeć słowa podziękowania wypowiedziane przez niemego.
Zerknąłem na swoją mapę. Wynikało z niej, że dochodzimy do placu ze sztuczną roślinnością. Działka miała średnicę około jednego kilometra i leżała na łagodnym stoku wzniesienia w okolicy pokrytej naturalną zielenią. Na skraju tej wyspy Płowy Jack zatrzymał się przy figowym drzewie. Szukał na nim owoców, ale znalazł tylko liście. Akurat to drzewo z całą pewnością było prawdziwe, toteż stanąłem przed nierozwiązalnym problemem teoretycznym, gdy po słowach: “Nie urodzisz już nigdy żadnego owocu!", wypowiedzianych przez rozgniewanego mistrza, figa uschła w czasie kilkunastu sekund i zrzuciła pożółkłe liście.
Płowy Jack zasępił się i usiadł pod drzewem. Wtedy ze sztucznego lasu wyszedł stary człowiek.
– Córka moja dopiero co skonała – rzekł. – Ale przyjdź i połóż na niej swoją rękę, a wstanie.
– Czy wierzysz?
– Owszem, Panie.
– Tedy przyjdę i ożywię ją.
Uczniowie Płowego Jacka – oswojeni już z nadprzyrodzonymi zdolnościami mistrza – po emocjach wywołanych poprzednimi cudami mieli prawo przegapić jego ostatni numer.
Dwaj tylko zainteresowali się losem figowego drzewa.
– Zaprawdę powiadam wam – rzekł nauczyciel do ciekawych. (Stary człowiek prowadził nas właśnie w głąb placu, na którym wśród sztucznych pinii i palm koczowała wielka horda bezdomnych manekinów). – Gdybyście mieli wiarę, uczynilibyście nie tylko to, co się stało z bezużytecznym drzewem, ale rozkazując tej górze, aby się podniosła i runęła do jeziora, zobaczylibyście jej natychmiastowy upadek.
Dziewczyna była prawdziwa. Miała sinobiałą cerę i wygląd rzeczywistego trupa. Gdy stary człowiek wprowadził nas do zatłoczonej manekinami chaty, gdzie leżała zmarła, Płowy Jack pochylił się nad nią i rzekł:
– Ustąpcie, albowiem ona nie umarła, tylko śpi. Wy jej teraz nie jesteście potrzebni. Niechaj we śnie spoczywa do nowego poranka i dłużej, aż nastanie biały dzień.
Ojciec dziewczyny wpatrywał się w podłogę skamieniałym wzrokiem. Płowy Jack – odgadując jego myśli – raz jeszcze wskazał sztywne ciało.
– O mężu małowierny! Nakryj uśpioną, bo idzie chłodna noc.
W izbie zapanowała doskonała cisza. Widząc, że Płowy Jack sam szuka koca, niektórzy z obecnych naśmiewali się z niego po kątach. W zgiełku zmarła otworzyła oczy. Twarz jej zarumieniła się. Wstała nago i – jakby była sama w zatłoczonej izbie – założyła koszulę, po czym wyszła z chaty i zniknęła w lesie. Po raz drugi zobaczyłem ją w nocy, gdy stała na plaży wpatrzona w szeroką wstęgę świateł Kroywenu, która rozcinała przeciwległy brzeg.
Tego wieczoru, wkrótce po zmartwychwstaniu prawdziwej dziewczyny, w obozie manekinów zdarzył się jeszcze jeden rzeczywisty cud. Poprzedził go wypadek bez większego znaczenia.
Do otoczonego tłumem włóczęgów Płowego Jacka przecisnął się sztuczny kaleka. Mówiono o nim, że ręka uschła mu w momencie, gdy chciał uderzyć swoją matkę. W istocie manekin nie władał prawą protezą od czasu zejścia z taśmy montażowej. Został odlany w nieszczelnej formie. Gorąca masa plastyczna wyciekła spod prasy tłoczącej i przytwierdziła jego ramię do korpusu.
Płowy Jack mocował się przez kilka minut, zanim wydarł płat sztucznego tworzywa łączący rękę z bokiem pozornego inwalidy.
– Wyciągnij swą rękę i władaj nią swobodnie, gdyż teraz jest zdrowa tak samo jak druga – rzekł.
Po tych słowach nastąpił ów niezwykły wypadek. Wywarł on na mnie bardzo silne wrażenie, ponieważ okazało się, że dla mistrza nie ma żadnej różnicy między cudem prawdziwym a fałszywym i że to, co ja – ślepy z wyższego punktu widzenia – brałem za rzeczywisty cud, Reżyserowi świata przyszło z większą łatwością niż pozorowanie nadprzyrodzonej działalności.
W tłoku podnieconych manekinów zwróciłem uwagę na żywą kobietę, której twarz i ręce pokrywał autentyczny trąd. Klęczała za plecami mistrza i dotknęła krawędzi jego worka w chwili, gdy Płowy Jack uzdrawiał rzekomego inwalidę. Widziałem ją z odległości jednego metra, więc nie mogłem ulec jakiemuś złudzeniu: potwornie zniekształcone dłonie trędowatej odzyskały wszystkie palce i pokryły się nową skórą. Głębokie rany na jej twarzy zastąpiła nieskazitelnie gładka cera. Po kilkunastu sekundach dawne monstrum tratowane nogami sztucznych ludzi przemieniło się w zdrową i piękną kobietę.
Ale w zamęcie nikt prawie jej nie zauważył. Wszyscy poszli na plażę za uzdrowionym manekinem, a ona pozostała na klęczkach samotnie. Ponieważ mistrz również ani razu nie odwrócił się do niej, przyszło mi do głowy, że kobieta została oczyszczona niezależnie od woli nauczyciela i nawet bez jego wiedzy. Ledwie to sobie uświadomiłem, gdy Płowy Jack rzucił mi bystre spojrzenie (pierwsze od chwili opuszczenia łodzi).
– Zaiste powiadam ci – rzekł wskazując poza siebie znacząco – takiej wiary, jaką okazała ta kobieta, nie znalazłem jeszcze w Kroywenie.