Выбрать главу

Zaciekawiony wyglądem falsyfikatów zgromadzonych w witrynie sklepu jubilera wstąpiłem tam na chwilę. W środku zastałem właściciela podejrzanych kosztowności i jednego, zdecydowanego już klienta. Jubiler pozdrowił mnie grzecznie i przeprosił za małą minutę zwłoki niezbędną do sfinalizowania – jak się wyraził – poważniejszej transakcji. Miał uszczęśliwioną minę. Zdejmował i zakładał na mały palec u ręki brązową szyjkę odpiłowaną od butelki po szampanie. Nabywca tej osobliwej obrączki odliczał w tym czasie pieniądze z grubego pliku brudnych kartek pozorujących banknoty.

Czy oni siebie wzajemnie nabierali? Klient przeliczył kartki raz i drugi. Powtórzył tę czynność wielokrotnie. Lecz chyba nadal bał się dołożyć do interesu przez jakiś głupi błąd rachunkowy, bo ze skupieniem rozpoczął kolejne odliczanie. Miał taki wyraz twarzy, jakby za każdym razem wierzył, że liczy te papierki po raz pierwszy. Obaj przymocowani byli do kontuaru po obu jego stronach.

Może komuś żywemu – przyszło mi do głowy – kto przechodząc ulicą spojrzałby w okno jubilera, scena ta wydałaby się prawdziwa. Pod wpływem tej myśli minąłem kilka wystaw przeładowanych tanimi atrapami i zajrzałem przez szybę do zakładu fryzjerskiego. Ale i tu nie dałem się oszukać ani fachową postawą rzekomego mistrza brzytwy patykiem golącego pianę z brody gipsowej figury, ani zręcznymi skłonami drugiego fryzjera, który kartonowymi nożyczkami strzygł powietrze wokół peruki innego nadmuchanego modelu. Więc chyba ktoś prawdziwy – spróbowałem skorygować poprzednie domysły – kto miałby odnieść właściwe złudzenie, że porusza się w autentycznym mieście, musiałby jechać tędy samochodem i patrzeć na wszystko przelotnie.

Symulowanie działalności handlowej i usługowej odbywało się wszędzie, gdziekolwiek wszedłem. Na tym tle dość zagadkowa wydała mi się rola pewnej prawdziwej sprzedawczyni, zresztą kobiety otyłej i wcale niepięknej, lecz żywej, na którą natknąłem się w jakimś niepozornym hallu. Miała ona w swym kiosku autentyczne czasopisma, papierosy i zapałki. We własnej portmonetce obok rzeczywistego bilonu znalazłem też kilka fałszywych monet. Na próbę, prosząc o papierosy, podałem kobiecie plastykowy krążek. Bez słowa zwróciła mi go. Tak, jak często postępuje się z obcokrajowcami lub z dziećmi, wyjęła mi z ręki portmonetkę, wygrzebała z niej prawdziwą monetę i podała mi papierosy razem z resztą odliczoną nieoszukanym bilonem.

Swym wyglądem nie wywołałem u sprzedawczyni żadnego zainteresowania. Przedtem czytała gazetę. Inkasując pieniądze miała obojętną minę: zrobiła, co do niej należało, i wróciła do przerwanej lektury.

– Dlaczego nie przyjmuje pani tych żetonów? – zapytałem grzecznym tonem, aby wciągnąć ją do rozmowy.

Przybrała taki wyraz twarzy, jakbym zwrócił się do niej z naganą.

– Pan przyjmowałby je?

– Jeżeli można za nie wszystko kupić…

– Tutaj nie można.

– Jednak w innych sklepach widziałem ludzi… którzy płacili takimi krążkami.

– Wiec trzeba tam iść. Czy ja pana zmuszam do robienia zakupów w moim kiosku?

Po tej odpowiedzi straciłem nadzieję, że ona mi coś wytłumaczy.

3

Gmach Temalu, podobnie jak większość mijanych po drodze domów, swym zewnętrznym wyglądem nie wywoływał podejrzenia o mistyfikację. Również zajmowana przez centralę handlową wysokościowa część budynku na przechodniu patrzącym z dołu robiła wrażenie konstrukcji wzniesionej z prawdziwego szkła, betonu i aluminium.

Wjechałem windą niemal na sam szczyt wieżowca – na sześćdziesiąte drugie piętro, gdzie znajdowała się sekcja Lindy. Nie zastałem jej tam. Powiedziano mi, że pani Tinazana została wezwana przez kierownika działu i przebywa w jego gabinecie. Informacji tej udzieliła mi koleżanka Lindy, zapewniając jednocześnie, że moja dziewczyna zaraz wróci. Biuro to odwiedziłem już kilka razy, toteż znałem z widzenia cztery osoby pracujące tutaj. Usiadłem na wskazanym krześle i przez kilka minut udawałem kamienny spokój.

Miałem powody do zdenerwowania, ponieważ wszyscy współpracownicy Lindy w jej pozorowanym biurze byli sztuczni. Na tej podstawie mogłem się obawiać, że zaraz zobaczę plastykową Linde. Czekałem na nią pod papierową ścianą, pomiędzy dwoma tekturowymi pudłami, które imitowały biurka. Przy pudle z prawej strony zainstalowany był manekin ładnej dziewczyny. Jej biurko zajmowała prawdziwa maszyna do pisania. Kukła stukała w klawisze wszystkimi palcami z prędkością karabinu maszynowego. Zajrzałem jej przez ramię. Na papierze nie znalazłem ani jednego sensownego słowa: były tam tylko szeregi liter zestawionych przypadkowo. W poszczególnych wierszach częste przerwy grupowały litery w jakieś niby – wyrazy, dzięki czemu ktoś żywy, kto by tu na chwilę zajrzał, mógłby ten rekwizyt pomylić z prawdziwym dokumentem. Sztuczna urzędniczka tłukła w klawisze na chybił trafił, byleby robić wrażenie biegłej maszynistki.

Również dwie pozostałe referentki tego działu, w którym Linda zajmowała kierownicze stanowisko, imitowane były przez manekiny zrobione z gumy i plastyku. Wyglądały jak dwie bliźniacze siostry. Dekorator umocował je przy biurkach w jednakowych pozach: obydwie podpierały brody lewymi rękoma pozbawionymi palców. Poruszać mogły tylko prawymi dłońmi. Jedna brała ze stosu różowe kartoniki i kreśliła na nich długopisem zgrabne spirale. Druga rozmieszczała te fiszki w przegródkach obszernego segregatora.

O buchalterze, jedynym mężczyźnie pracującym tu między sympatycznymi kobietami, Linda wspominała niechętnie: starzec miał opinię roztargnionego mruka, wiecznie poszukującego w papierach jakiejś zaginionej asygnaty. Teraz kopia jego stała pod regałem w pozie wyrażającej dalszy ciąg tych anegdotycznych poszukiwań. Nie miał na sobie nawet prawdziwego ubrania. Papierowa koszula i spodnie oblekały jego sztywne ciało. Poruszał tylko szyją i gumowymi palcami. Próbował wyciągnąć z szafy jakiś rejestr. Obecność dokumentów pozorowały same grzbiety teczek, które dekorator nakleił rzędami na ramach imitujących półki. Po kilkunastu minutach księgowy mógł zdenerwować każdego: miał pewnie jakiś mechanizm zegarowy w swym pustym korpusie, bo w równych odstępach czasu powtarzał w kółko jedno zdanie: “Słodka moja, gdzieś ty się podziała?"

Na makietach biurek stały odlane z gipsu aparaty telefoniczne. Wszystkie przybory biurowe były porozstawiane przed manekinami w pedantycznym porządku. Miały one uproszczone kształty dziecinnych zabawek i zostały przytwierdzone do desek zardzewiałym drutem. Pudło imitujące stanowisko pracy Lindy wyglądało nieco lepiej od innych. Stał na nim prawdziwy telefon. Uniosłem się ze swego krzesła (jedynego solidnego mebla w tym pokoju), aby zobaczyć z bliska, czym zajmowała się Linda dzisiaj do południa, zanim wezwano ją do kierownika.

Biurko mojej dziewczyny zaścielały różnego rodzaju kolorowe teczki i luźne papiery pokryte jej normalnym pismem.

– Czy gabinet kierownika znajduje się na tym piętrze? – zapytałem maszynistkę, kiedy na chwilę przestała terkotać.

– Ostatni pokój na lewo – odpowiedziała normalnym głosem. – Ale nie radzę tam wchodzić. Pewnych spraw lepiej nie dostrzegać.

Ostrzeżenie to zawierało jakąś podejrzaną zachętę. Po drugim kwadransie oczekiwania wyraziłem zwątpienie, czy Linda tu wróci przed końcem pracy. Nikt minie odpowiedział. Referentki chichotały głosami nakręcanych lalek. Maszynistka szlifowała sobie paznokcie. Kiedy księgowy po kolejnej minucie milczenia znowu puścił płytę ze słowami: “Słodka moja, gdzieś ty się podziała?", opuściłem pokój. Poszedłem na koniec korytarza pod drzwi opatrzone napisem, w którym tylko słowo “kierownik" było zrozumiałe.