Raz jeszcze ogarnąłem wzrokiem panoramę całego miasta, a potem przyjrzałem się uważnie tej jego części, która pozostała prawdziwa. Łącznie zajmowała ona obszar około jednej piątej części całej powierzchni: mogłem ją wyodrębnić z całości dzięki nieco odmiennym odcieniom w barwach autentycznych zabudowań. Również żywa roślinność odcinała się od martwej trochę inną gradacją zieleni.
Granica między terenem pokrytym dekoracjami a ocalałym fragmentem miasta przebiegała w nim zawiłą linią: wycinała ona na planie Kroywenu jakąś pokraczną figurę o konturach zbliżonych do sylwetki ośmiornicy z głową utkwioną w centrum i mackami przerzuconymi przez jezioro w kierunku Lesaioli. Temal stał w miejscu zwężenia przy głowie tej ośmiornicy; jedno jej ramię pasem kilometrowej szerokości biegło na północ przez Pial Edin wzdłuż toru kolejowego aż do Tawedy, przy której skręcało pod prostym kątem na wschód, tam zaś rozszerzało się raptownie do potowy szerokości wyspy, tworząc wielką zatokę przy południowym jej brzegu, drugie – bardziej poskręcaną wstęgą – rozdzielało dwa sąsiednie mosty i wiodło ze Śródmieścia na przeciwległy brzeg jeziora, gdzie obejmowało wschodnią jego stronę na zalesionym odcinku między Aiwa Paz a Lesaiolą, przy której łączyło się z pierwszym ramieniem. Oba te ramiona spotykały się ze sobą w okolicy nie zamieszkanej i tam były najszersze, zaś linia graniczna zawiłej figury, w której obrębie zawierały się wszystkie prawdziwe domy i drzewa oraz rzeczywista woda, zataczała też szeroki łuk wokół Lesaioli.
Bez żadnego związku z tym, co widziałem w dole, przypomniałem sobie naraz słowa Lindy: “Carlos, ledwie cię poznałam". Zanim rozstrzygnąłem, co z tych słów wynika: czy Linda miała na myśli mój wygląd, czy raczej moje zachowanie, zobaczyłem na tarasie trzech karabinierów. Jeden był Murzynem i ten tylko był prawdziwy. Stał pod wyjściem na drabinę z rewolwerem gotowym do strzału. Pozostali dwaj byli manekinami ubranymi w mundury karabinierów. Spoza ich pleców wychylała się nieśmiało maska jakiejś plastykowej kobiety.
– To on! – wskazała na mnie.
– Załóżcie mu kajdanki – rozkazał Murzyn.
Nie zamierzałem uciekać ani walczyć z nimi, wiec to, co się stało w czasie następnych kilkunastu sekund, graniczyło już z absurdem. Sztuczni przedstawiciele prawa chwycili mnie energicznie za ręce w tych miejscach, gdzie zakłada się kajdanki. Lecz zamiast spiąć mi nimi ręce, każdy z nich – po kilku gwałtownych ruchach, które pozorowały walkę – przyłożył sobie do gardła jedną moją dłoń. Cofali się w kierunku najbliższej krawędzi tarasu. Trzymając silnie moje dłonie przy klapach swych mundurów, aby stworzyć złudzenie, że to ja ich duszę i pcham, podczas gdy oni wykonują tylko bezradne gesty samoobronne, wpadli plecami na balustradę i złamali ją. Wtedy dopiero puścili moje ręce, lecz znów w taki sposób, aby wyglądało, że ja ich strącam w przepaść.
Kiedy obaj runęli w dół, usłyszałem huk rewolwerowego strzału. Po chwili Murzyn wypalił do mnie z autentycznej broni jeszcze raz i powtórnie chybił. Po trzecim niecelnym strzale, przerażony możliwością utraty życia w tej nonsensownej zabawie, skoczyłem ku niemu i wykręciłem mu rewolwer z ręki. Zdołałem to zrobić bez większego trudu, powiedziałbym nawet, że z podejrzaną łatwością. Jednak w ostatnim momencie naszych krótkotrwałych zmagań prawdziwy karabinier ponownie nacisnął spust. Kolejny huk targnął powietrzem wokół Temalu. Kula ugodziła plastykową kobietę, która przyprowadziła tu karabinierów i znalazła się przed wylotem lufy w chwili przypadkowego strzału.
Rozbrojony Murzyn zeskoczył z drabiny i uciekł do windy. Kukła kobiety zwaliła się na betonową posadzkę tarasu. Pochyliłem się nad nią, by sprawdzić, czy rzeczywiście została trafiona, ponieważ po tamtej kanonadzie przestałem wierzyć, że magazynek broni naładowany jest ostrymi nabojami. Na sztucznym ciele kobiety nie znalazłem żadnej rany. Dopiero gdy odwróciłem ją na bok, z ust kukły wyciekła struga krwi. Rozchyliłem jej gumowe wargi. Zobaczyłem poza nimi szczątki napełnionego czerwoną farbą gumowego pęcherza podobnego do tych, jakie aktorzy rozgryzają czasem w ustach zębami, aby symulować na filmach śmiertelne wylewy wewnętrzne.
Przez kilka minut klęczałem nad atrapą kobiety badając jej plastykowe ciało. Nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób manekiny poruszały się i mówiły. Miałem jednak całkowitą pewność, że od chwili wejścia do Temalu wszyscy sztuczni i żywi ludzie zmuszali mnie do udziału w rozgrywanej tu mistyfikacji.
Pod gmach zajechały dwa inne czarne wozy oraz druga karetka pogotowia ratunkowego. Do wieżowca wbiegło osiem czarnych postaci. Cztery uzbrojone były w pistolety maszynowe. Kierowcy wozów – rycząc klaksonami – dalej manewrowali w tłumie. Zbiegowisko utworzyło się na jezdni, gdzie leżały szczątki karabinierów, którzy zeskoczyli z dachu. Liczni świadkowie wypadku zwracali twarze do góry i wskazywali mnie rękami.
Teraz możliwość ucieczki z gmachu otoczonego podnieconym tłumem wydała mi się już wykluczona. Po okresie wypełnionym biernymi reakcjami na ataki manekinów, kiedy minio woli odegrałem już tę ponurą rolę, jaką one mi wyznaczyły bez żadnego porozumienia ani pytania o zgodę, stanąłem w końcu przed alternatywą: zabijać dalej, począwszy od tej chwili już świadomie i aktywnie (co z całą pewnością bardzo spodobałoby się realizatorom tajemniczego programu), albo licząc na zrozumienie kogoś prawdziwego, kto rozpatrzyłby moje argumenty i uznałby ich oczywistość, oddać się bez walki w ręce sztucznej sprawiedliwości.
Poddając się, położyłbym kres krwawej zabawie, ryzykowałem jednak, że sztuczna sprawiedliwość wymierzy mi karę proporcjonalną do wielkości mojej zbrodni i wcale nie urojoną. Brzmiały mi jeszcze w uszach niedorzeczne słowa Lindy wypowiedziane nad trupem plastykowego kierownika. Pamiętałem też nonsensowną odpowiedź prawdziwego przechodnia, którego zapytałem o zdanie na temat manekinów i który w mym pytaniu (zamiast chęci potwierdzenia faktycznego obrazu rzeczywistości) odkrył tylko manifestację pogardy dla wszystkich ludzi.
Czy po takich doświadczeniach mogłem łudzić się nadzieją, że na drodze z dachu Temalu pod nóż gilotyny, więc w czasie fikcyjnego śledztwa i pozorowanego przewodu sądowego, znajdzie się choć jeden prawdziwy i nieślepy człowiek, który by chciał i potrafił rozproszyć przede mną widmo rzeczywistej egzekucji? Już sobie tę gilotynę dobrze wyobrażałem – nie widziałem jednak samego jej ostrza: czy będzie gumowe, czy z hartowanej stali, a to tylko manekinom było obojętne.
Bez żadnej decyzji zszedłem wolno na sześćdziesiąte drugie piętro. W pustym korytarzu stała kukła chłopca. W szybie windy przez oszklone drzwi dostrzegłem ruch lin i usłyszałem szmer wznoszącej się kabiny. Z pewnością wypełniały ją gotowe do ostrej interwencji umundurowane manekiny.
Począwszy od tej chwili zdarzenia następnych kilkunastu sekund potoczyły się w tempie równie zawrotnym, jak wszystkie towarzyszące im moje myśli. Wypadki te miały przebieg bardziej dramatyczny niż poprzednie i doprowadziły do tragicznego zaostrzenia się konfliktu.
Nadal nic miałem pewności, czy w razie realnego ataku dysponuję użyteczną bronią. Aby to szybko sprawdzić, wypaliłem z rewolweru w najbliższą ścianę. Brak czasu na przegląd nabojów pozostałych w magazynku zmuszał do oddania próbnego strzału, zaś jego rezultat – co uświadomiłem sobie nagle – decydował o dalszym mym losie: odpowiadał nawet na istotne pytanie, z jakiego materiału wykonane jest ostrze miejscowej gilotyny egzekucyjnej, bowiem gdyby Murzyn (karabinier prawdziwy) strzelał ostrymi kulami, znaczyłoby to jednocześnie, że ludzie żywi traktują całą tę maskaradę serio i – co za tym idzie – że zabiją mnie wkrótce tak czy inaczej, skoro jeden z nich wcześniej próbował to zrobić.