Ściana, na którą zwróciłem broń, celując z odległości ledwie dwudziestu centymetrów przed oddaniem fatalnego strzału, miała wygląd nie otynkowanej betonowej płyty i nosiła na sobie brudne ślady różnorodnych zacieków i plam. “Mur jest gładki i stary" – to był lakoniczny opis krótkotrwałego obrazu ściany, jaki pojawił się w mej świadomości w postaci szybko po sobie następujących trzech informacji. Po informacji,,mur" pojawiła się pewność bezpieczeństwa osób przebywających prawdopodobnie z drugiej jego strony, po informacji “gładki" natychmiast wyobraziłem sobie mały krater i zamknąłem oczy, spodziewałem się bowiem gradu betonowych odłamków i ciosu odbitej kuli w przypadku, gdyby tkwiła ona w komorze nabojowej.
Bywa czasem, że w przedmiocie wielokrotnie badanym dostrzegamy tylko najbardziej jaskrawe jego strony i trzeba przypadku, skojarzeniowego bodźca, by dotąd ukryta, jakaś niezmiernie ważna cecha wcześniej i gdzie indziej oglądanej rzeczy – w myśli szybkiej i jasnej jak błyskawica – niespodziewanie ujawniła się nam.
Tego rodzaju olśnienia doznałem w najmniej odpowiednim momencie: bezpośrednio przed uruchomieniem spustu. Kiedy zamknąłem oczy, skrystalizowała się w mym umyśle kolejna informacja. Przynosiła błahą wiadomość, że mur jest “stary". Dotarła jako ostatnia i spowodowała zatrzymanie ruchu palca, bowiem w tym właśnie ułamku sekundy zamiast rewolweru wypaliła w mej świadomości lekceważona dotąd myśl, że wszystkie dekoracje Kroywenu są równie stare, jak ten prawdziwy mur.
W czasie wielogodzinnej wędrówki po mieście, przytłoczony liczbą fałszywych budowli oraz faktem, że ich tu wczoraj nie było, przegapiałem systematycznie wcale nieobojętną możliwość oceny ich wieku, gdyż zdominowały ją tamte, bardziej krzykliwe fakty. I nie dostrzegałem patyny lat: spłowiałych na słońcu kolorów, rdzy, pajęczyn rozwieszonych w zakamarkach, grubej warstwy kurzu na powierzchniach osłoniętych przed wiatrem, oszlifowanych butami lub dotykami setek rąk krawędzi, próchna, wypaczeń wywołanych rzadkimi ulewami i całodzienną operacją słońca oraz wszechobecnego brudu – słowem widząc same dekoracje, nie dostrzegałem, że noszą one na sobie ślady wieloletniego istnienia w Kroywenie, gdzie upływało całe moje życie.
Dopiero po tej piorunującej myśli, która ujawniała obiektywny fakt stałej obecności dekoracji w mieście i wywracała do góry nogami sens porannego odkrycia, wskazując równocześnie na niepojętą ślepotę mego dotychczasowego życia, z opóźnieniem (czterosekundowym chyba) nacisnąłem spust i usłyszałem huk wystrzału.
Otwierając oczy, zwróciłem je bezpośrednio na drzwi zatrzymanej windy. Stali już przed nimi sztuczni karabinierzy. Było ich dwóch, bo w krótkim czasie, kiedy strzelałem z niepewnej broni i myślałem o wieku dekoracji, czterej inni nie zdążyli jeszcze opuścić kabiny. Ci dwaj, którzy wyskoczyli już z windy, skamienieli pośrodku korytarza, wpatrując się we mnie wytrzeszczonymi szklanymi oczami. W porównaniu z innymi sztucznymi ludźmi robili takie wrażenie, jak sztywne figury woskowe lub pozbawione możliwości ruchu manekiny ustawione na wystawie sklepu z mundurami wojskowymi. Zrozumiałem po chwili, że pozorowanym uczuciem, które ich zahamowało w biegu, chcieli wyrazić swe osłupienie spowodowane ohydą dostrzeżonego bestialstwa. A pojąłem to dopiero wtedy, gdy zwróciłem oczy na ścianę, by ocenić wynik strzelniczego eksperymentu.
Pod ścianą naprzeciwko wylotu lufy tkwiła przeszyta na wylot rewolwerowym pociskiem głowa plastykowego chłopca.
Na ten widok nogi ugięły się pode mną. Straciłem poczucie upływającego czasu. Stopy wrosły mi w podłogę, zaś bolesny kurcz mięśnia prawej ręki, utrzymującej wciąż na wysokości czoła imitowanej ofiary narzędzie symulowanego okolicznościami mordu, uniemożliwiał mi zmianę strasznej, ostatecznie już beznadziejnej pozycji. Jedyną przytomną myślą, jaka torując sobie drogę wśród niedorzecznych majaczeń przedarła się w mym umyśle przez nagłą eksplozję trwogi, była lodowata konstatacja: wszystkie manekiny działają zgodnie z narzuconym przez kogoś programem, który zmusza mnie do odgrywania roli zwyrodniałego bandyty. Był to bowiem fakt nader oczywisty, że pozbawiony instynktu samozachowawczego, kierowany wcześniej ustalonym programem sztuczny szczeniak w czasie mej krótkotrwałej nieuwagi – sprytnie ją wykorzystując – podbiegł szybko do miejsca przewidywanego strzału w tym wyłącznie podłym celu, aby wypełnić swoją pustą głową niewielką odległość między ścianą a wylotem lufy.
Gdy zastrzelona kukła malca zwaliła się na podłogę, karabinierzy zdjęli z ramion imitacje swych pistoletów. Potrącając ich w biegu, kilkunastoma szybkimi skokami pomknąłem na drugi koniec korytarza. Tam przycisnęła mnie do drzwi długa seria drewnianych pocisków z pistoletu maszynowego. Zamroczony lawiną nieprzewidywalnych zdarzeń nie działałem w myśl jakiegoś sensownego planu postępowania: ratowałem się tylko ucieczką przed natychmiastowym wykonaniem wyroku, już bez troski o przyszłość, jak dzikie, osaczone zwierzę.
Głęboko osadzone w ścianie drzwi, na które naciskałem coraz mocniej, kryjąc się za rogiem muru przed ciosem prawdziwej kuli, otworzyły się niespodziewanie. Przypadek sprawił, że wpadłem tyłem do sekretariatu kierownika Lindy. Jego kukła powalona uderzeniem pieści leżała jeszcze w gabinecie. Znalazłem się więc z powrotem w tym samym miejscu, skąd wyszła moja usiana sztucznymi trupami droga.
W środku zastałem trzy ubrane na biało postacie. Wchodziły one w skład ekipy ratunkowej pierwszej karetki pogotowia. Dwaj sztuczni sanitariusze układali na noszach kukłę kierownika. Manekin lekarza, pochylając się nad fałszywą sekretarką, zbliżał rękę uzbrojoną w prawdziwy skalpel do rozerwanego boku rannej. Komuś, kto patrzyłby z daleka na tę scenę, wydawałoby się pewnie, że obserwuje operację chirurgiczną. Sekretarka miała zamknięte oczy; była niema i sztywna.
Scenę tę ogarnąłem jednym, szybszym od myśli spojrzeniem. Miała ona charakter niezwykle statyczny: wszystkie postacie biorące w niej udział pozowały tylko, jak gdyby stały przed aparatem fotograficznym. Dopiero ogłuszający terkot pistoletu maszynowego, który wstrząsnął ścianami piętra, momentalnie uruchomił wszystkie sprężyny ospale toczącej się akcji.
W postaci mężczyzny ściganego gradem kuł i cofającego się z rewolwerem w ręku fałszywy lekarz dostrzegł natychmiast swego potencjalnego wroga. Z wprawą cyrkowego miotacza cisnął we mnie skalpelem. W sekundę po jego niecelnym rzucie pociągnąłem za cyngiel. Ten nerwowy odruch został wywołany świstem ostrza śmigającego przy moim uchu. Chociaż tym razem już świadomie mierzyłem w pierś napastnika, zdenerwowany gwałtownością starcia – spudłowałem. Kula rozdarła torbę sanitariusza, ukazując jej zawartość: zwój grubej liny. Lecz choć pocisk z całą pewnością nie ugodził lekarza, ten z głuchym jękiem rozpostarł ręce i wyprężył się jak człowiek śmiertelnie trafiony. Na jego białym płaszczu wykwitła czerwona plama. Gdy runął na wznak, zwróciłem się do drzwi, skąd również dobiegł łoskot upadającego ciała. Za progiem leżał karabinier. W jego gardle tkwił wyrzucony przez lekarza skalpel.
Miałem tego wszystkiego dość. Już poczerwieniało mi w oczach od tej nieustannej jatki. Zatrzasnąłem drzwi i zamknąłem je na klucz tkwiący w zamku. Klucz schowałem do kieszeni.
Przyjrzałem się trupowi. Zaintrygowany rodzajem podstępu, jaki pozorował śmierć mej ostatniej rzekomej ofiary, rozpiąłem zalany czerwoną farbą płaszcz i usunąłem resztki koszuli z piersi plastykowego lekarza. Miał dziurę w klatce piersiowej po eksplozji małego ładunku wybuchowego. Plastry utrzymywały na wysokości serca rozerwany pakiecik trotylu, zaś cienki drut – poprzez miniaturowy detonator – przebiegał rękawem do lewej dłoni.
– W imieniu prawa, otwieraj! – zabrzmiał ostro jakiś głos poza drzwiami.
Krzykowi towarzyszył łomot pięści.