Выбрать главу

Po dwóch dniach dotarł do przylądka Horn. Superkomputer Alfa — Omega powitał człowieka gwizdem.

— Gwiżdżę na ciebie — ryczał przez gigantofony. — Gwiżdżę! Jesteś nędznym robakiem. Uciekłeś z raju, który stworzyłem dla ciebie. Czego chcesz?

— Marzę o pogawędce z tobą — odparł człowiek. — Tęsknię za błękitem i mam nadzieję, że zdołasz zaspokoić moją tęsknotę.

— Masz nadzieję! — ryknął supermózg zainstalowany w dwudziestometrowej wieży. — Ja wszystko potrafię! Zdołam zaspokoić każdą tęsknotę. Bądź co bądź decydujemy o losach tej planety.

— A ludzie? — zapytał człowiek. — Co z ludźmi?

— Tych stu, może dwustu ludzi nie zginie przy nas, machinach. — Żyją w pałacach, żyją jak w raju, niczego im ma brakuje.

— Brakuje błękitu — powiedział człowiek.

— Skąd wziąć błękit? Żyjemy na czarno — szarej planecie pod brudnym niebem. — Superkomputer zamyślił się — Ale błękit można spreparować. Gdzie jesteś?

— Stoję u twoich stóp! — zawołał człowiek. — A chciałbym stanąć bliżej

— Wejdź do windy — rzekł superkomputer. — Czy nie masz przy sobie broni?

— Jestem bezbronny — rzekł człowiek. — Przynoszę ci dary: gałązkę pokoju i dwa wielkie, jak moje pięści, brylanty.

— Brylanty? — zainteresował się AO — To piękne, szlachetne kamienie. Jarzą się kolorowym światłem.

Człowiek wjechał windą na najwyższy taras wieży. Stał teraz przed obliczem supermózgu elektronicznego. AO mrugał reflektorami i mruczał:

— Brylanty, szlachetne kamienie wielkości twojej pięści. Ludzie kiedyś bardzo cenili brylanty i tan szacunek zaprogramowali w maszynach. Ja również cenię szlachetne kamienie, są źródłem światła, a ja przy pomocy światła steruję światowym parkiem machin. Jestem absolutnym władcą tej planety. No, dawaj te kamienie, szybciej!

Człowiek wydobył z torby to, co nazywał gałązką pokoju. Wyjął dwa brylanty wielkie jak pięści, przymocował do gałązki pokoju sprężynę.

— Oto proca! — zawołał. — Oto brylanty!

Dwa ciężkie kamienie zdruzgotały dwa reflektory. Człowiek oślepił superkomputer. W chwilę później nawiązał kontakt z ludźmi.

— Spójrzcie w niebo — mówił. — Popatrzcie, jak błękitnieje. Chmury nikną. Machiny zatruwały atmosferę. Unicestwiłem superkomputer. Teraz ja jestem władcą świata. Na mój rozkaz otworzą się bramy rajów. Stu, może dwustu ludzi dokona cudu, który przeobrazi naszą planetę w błękitny, życiodajny glob. Ziemię zaludnią miliony nowych, wspaniałych żywych istot.

Czesław Chruszczewski

Różne odcienie bieli

Są takie pociągi, które mają czas i nigdy się nie spieszą. Nie znoszą pośpiechu, najmniejsze nawet przyspieszenie wywołuje opór. Te pociągi wyznają zasadę: „Kto idzie powoli, ten idzie pewnie”. No, właśnie. Nasz pociąg na trasie liczącej dwieście kilometrów zatrzymywał się na trzydziestu stacyjkach. Ósma czy dziewiąta nazywała się Biały Sad. Wyjrzałem przez okno, biały budynek dworca otaczały drzewa obsypane białymi kwiatami jaśminu, wzdłuż białego płotu stały białe ławki, siedziały na nich dziewczynki w białych sukienkach, na podwórku za płotem białogłowa bieliła ściany domu… Ktoś chrząknął za moimi plecami, odwróciłem się, w drzwiach przedziału stał podróżny w białym garniturze, w białych rękawiczkach, w białych butach, w białym kapeluszu z białą wstążką, trzymał białą walizkę i bukiet białych róż, były doprawdy prześliczne. Pociąg ruszył, za plecami podróżnego w oknie pociągu pojawiła się biała chmura i na chwilę znikł z moich oczu stopiwszy się z tłem. Na szczęście wiatr odpędził obłok i znowu zobaczyłem człowieka, co wszystko miał białe, i twarz, i brwi, i włosy, prawie wszystko, bo wpatrywał się we mnie oczami błękitnymi jak niezabudki. W pewnej chwili powiedział:

— Pana zapewne dziwi ta biel — spojrzał na rękaw swojej marynarki.

— Lubię biały kolor — odrzekłem pojednawczo.

— W Białym Sadzie biały kolor dominuje — wyjaśnił podróżny.

Pociąg przyspieszył nieco biegu, lecz uczynił to bez przesady i jak gdyby z niechęcią.

— Zazwyczaj podróżuję „Białym Smokiem” — wyznał człowiek w bieli. — Pożera przestrzeń z olbrzymią szybkością, lecz dzisiaj spóźniłem się, nie mogłem dobrać odpowiedniego krawata.

— Ten biały krawat pasuje do białej koszuli i białej marynarki — stwierdziłem z uznaniem. — Bardzo pasuje. Dysponuje pan krawatami w innych kolorach?

— Nie, mam tylko białe.

— Ale mimo to wybór był trudny?

— Są różne odcienie bieli — oświadczył autorytatywnie. — Cała skala białych kolorów. Mieszkańcy Białego Sadu rozróżniają około dwudziestu białych odcieni. W ubiegłym roku miałem możność przekonać się, że istnieją wspaniałe biele, o których nie mamy zielonego pojęcia. Uczestniczyłem w wyprawie na Białą Planetę. Słyszał pan zapewne o tej ekspedycji. Przed ośmiu laty odkryliśmy nowy obiekt w gwiazdozbiorze Białego Łabędzia. Interesująca planeta. Byłem tam dzięki uprzejmości kierownika wyprawy, który pochodzi z Białego Sadu. Uczył mnie astronomii. Podróż gwiazdolotem trwała dwa miesiące. Mknęliśmy z szybkością światła, a niektórzy twierdzili, że o wiele prędzej… ale nie chciałbym pana nudzić.

— Proszę, proszę, niech pan opowiada. To bardzo interesujące, bardzo — zapewniałem.

— Dobrze, spełnię pańskie życzenie — rzekł biały podróżny. Wylądowaliśmy na śnieżnobiałej płaszczyźnie. Powitali nas mieszkańcy Białej Planety, byli biali od stóp do głów, podobnie jak drzewa, rośliny, zwierzęta. Na szczęście rozumna natura obrysowała wszystkie rzeczy martwe i żywe różnokolorowymi konturami. I tak na przykład dostojników można było rozpoznać po purpurowym konturze, urzędników po czarnym, artystów po zielonym. Dzięki tym konturom widzieliśmy otaczających nas mieszkańców Białej Planety, dzięki tym konturom mogliśmy podziwiać wspaniałe białe kwiaty i cudowne białe zwierzęta. Ten fenomen natury tłumaczyła obecność trzech słońc, wysyłających promienie pod różnymi kątami, światło załamywało się w powietrzu otaczającym istoty, rośliny i rzeczy — w taki sposób, że tworzył się ów kontur, barwna otoczka, pewien rodzaj aureoli. Po pewnym czasie przywykliśmy do tego zjawiska. Goszczono nas po królewsku, mieszkałem w alabastrowym pałacu, nigdy w życiu nie widziałem takiej bieli, schody, sklepienia, podłogi świeciły bielą, tak, nie waham się użyć tego określenia, mogłem w nocy w mojej komnacie czytać książkę, nie zapalając lampy. Światło osłabiało jaskrawość bieli, czyniło ją łatwiejszą do zniesienia dla oczu. Dlatego korzystaliśmy często z kolorowych żarówek.

Pociąg zwalniał nie rozpędziwszy się na dobre.

— Stacja — powiedziałem. — Jedenasta albo dwunasta.

— To Nerwy Górne — oznajmił biały podróżny. — Byłem tu kiedyś. Niech pan spojrzy, co oni wyrabiają.

Na peronie dwaj młodzi ludzie skakali sobie do oczu. Opodal stała dziewczyna, oczekując na wynik kłótni. Wkrótce doszło do bijatyki

— Biją się o dziewczynę — wyjaśnił podróżny, manifestując wysoki stopień swojej inteligencji. — Oni tam, na Białej Planecie, zupełnie nie mogli tego zrozumieć.

— Czego? — zapytałem.

— Tych bijatyk. Proszę wyobrazić sobie, że w alabastrowym pałacu doszło do bójki między asystentem kierownika ekspedycji a dowódcą zespołu elektroników gwiazdolotu. Poszło oczywiście o kobietę, specjalistkę od wysokich napięć. W pewnym momencie dowódca elektroników wyszarpnął z kieszeni rewolwer i strzelił do asystenta kierownika wyprawy. Strzał był celny, kula ugodziła asystenta w sam środek czoła. Biedak runął na alabastrowe schody. Na białe stopnie kapnęło kilka rubinowych kropel. Śliczny kontrast, proszę pana. Odgłos strzału zaalarmował gospodarzy pałacu. Byli bardzo zdumieni widokiem człowieka leżącego bez życia na alabastrowych schodach. Istota obrysowana purpurowym konturem zadała mi pytanie: