Выбрать главу

— Nie. Lecz różnimy się trochę.

— Jacy jesteście?

Milczeli.

— Rozumiem, czas wszystko zmienia… — podjął na nowo, byle zagłuszyć kiełkujący w piersi niepokój. — Ja sam nie jestem tak twardy, jak kiedyś… Rozkleiłem się na tej planecie i wszystkie moje marzenia to raz jeszcze zobaczyć step I prawdziwy las, usiąść nad brzegiem rzeki… Jeśli cokolwiek zostało z tego. Tak, każdy człowiek starzeje się i szuka odpoczynku. Każdego przecież czeka zwykłe zmęczenie życiem.

— Nas nie. Pozostajemy zawsze sprawni, do końca.

— I na tym polega różnica między nami?

— Dla ciebie środowiskiem warunkującym prawidłową egzystencję była biosfera Ziemi oraz wyizolowane jej pochodne, od przestrzennych stacji począwszy, na hermetycznym skafandrze kończąc. Dla nas zakres ograniczeń dawno przekroczył te bariery. Jesteśmy mieszkańcami morskich głębin — i metanowych oceanów, zaludniamy świat, nigdy przedtem nie tknięty nogą człowieka. Jesteśmy wszędzie, swobodni nawet w kosmicznej przestrzeni, gdzie doskonała próżnia sięga bezwzględnego zera lub gęstnieje żarem w chromosferach gwiazd.

— Jak… jak wy wyglądacie? — zapytał wbrew własnej woli, gdyż nie chciał, za nic w świecie nie chciał tego wiedzieć.

— Niepotrzebnie się lękasz. Zewnętrznie niewiele różnimy się od ciebie. Jeśli chcemy. To tylko poddany rekonstrukcji organizm ma diametralnie różną strukturę biomolekularną i mechano — cybernetyczną…

— Jak mogliście to zrobić?!

— Kierują tobą kryteria etyki twoich czasów, Rudier. Zapominasz, że nauka i technika w rękach istot rozumnych to tylko narzędzie ewolucji. Świat roślin i zwierząt ma do dyspozycji miliardy lat oddanych na loterię ślepej gry przypadku lecz z chwilą pojawienia się rozumu, ewolucja musi zmieniać taktykę. Już nie wystarczy po prostu czas pozwalający bez pośpiechu szukać nowych rozwiązań. Istoty rozumne są niecierpliwe, same zmieniają swe środowisko. Ale wiedza i zdolność świadomego działania jest płodem rozumu, którego środowiskiem jest zarówno biosfera całej planety, jak i organizm istoty żywej, będącej jego bezpośrednim nośnikiem. Czyż może więc rozum dowolnie przekształcać jedno, a wzdragać się przed ingerencją w drugie?

— Nie, nie przekonacie mnie — powiedział zaciskając zęby.

— Twierdzisz tak, choć zdajesz sobie doskonale sprawę, że podobne zależności można ekstrapolować w nieskończoność. Przecież nawet mózg, jako naczelny motor świadomości, w pewnym momencie nie może więcej akumulować zasobu informacji, warunkujących dalszy rozwój osobowościowy i społeczny oraz zwiększyć wydolności myślowych operacji. Aby na tym etapie nie nastąpiła stagnacja postępu, trzeba szukać nowych rozwiązań.

— I wy znaleźliście?

— W naszym świecie problem ten rozstrzygnięto przez zwrotne sprzężenie psychiki poszczególnych jednostek gatunku w układ nadrzędny, umożliwiający momentalne dysponowanie zasobem informacyjnym całej cywilizacji i dający szansę rozwiązania takich zagadnień, którym podoła tylko sumaryczna zdolność logicznego rozumowania, wyobraźnia czy też wypadkowa tego, co przywykliśmy nazywać intuicją.

— Chwileczkę… — przerwał Rudier. Usiłował coś sobie przypomnieć. Kilka kroków od niego topniał wchłaniany przez jezdnię brunatny krąg w miejscu niedawnej eksplozji wzrostu różowych pnączy. Kamień pozornie martwy, a przecież zakwitający pod termicznym udarem, wygładzał swoją powierzchnię, nie zostawiał na swej płaszczyźnie nawet resztki liści. Czarny kamień, żywe kwiaty, szkarłatne obłoki i sawanna za murami miasta — wszystko splecione w jeden węzeł.

— Więc dlatego, gdy zapytałem, czy was jest trzech — rzekł wreszcie — odpowiedzieliście: „W pewnym sensie”?

— Tak. Oczywiście, mógł z tobą nawiązać kontakt jeden z nas, lecz wygodniej chyba, gdy do — kona tego Układ określony tutaj, w przestrzeni, przez funkcję psychiki każdego z naszej trójki.

— Czyli ja cały czas rozmawiam nie z kimś konkretnym z was, lecz z Układem?

— Oczywiście.

Rudier stał przygarbiony nad doskonale już gładką płytą chodnika, nawet pąk czerwonej orchidei zniknął bez śladu.

— Masz jeszcze jakieś pytanie? — usłyszał.

Zrazu chciał zaprzeczyć, lecz tylko wyżej podniósł głowę.

— Może ostatnie — powiedział powoli. — Kim wy jesteście?

— Nie rozumiemy cię, Rudier.

— Przecież nie będąc ludźmi, musicie kimś być?

— Jesteśmy ludźmi, Rudier.

— Dziwne… Kim zatem ja jestem? Prócz zewnętrznego wyglądu, jak twierdzicie, nie mamy ze sobą nic wspólnego. Jeśli więc wy jesteście ludźmi, to ja nie mogę być człowiekiem… I odwrotnie.

Okręcił się na pięcie i szybkim krokiem poszedł przed siebie, nie bacząc na głosy dźwięczące gdzieś pod czaszką, nawet nie starając się ich zagłuszyć. Nie obchodziło go, co jeszcze chcą powiedzieć — wystarczy… Wystarczyło zresztą, żeby nie myślał o nich, a rozpadły się w ledwie słyszalny szelest, jakby wiatr przegarniał po piasku liście tak suche, że prawie nieważkie. Wiatr, którego nie znał ten świat, i cienie zetlałych liści.

Szedł środkiem pustej ulicy, korytem jezdni między blokami budowli rozwierających coraz to nowe przesmyki, lecz on nie zawahał się ani na moment w swojej wędrówce do krańca tego miasta. Wreszcie spomiędzy skarlałych nagle gmachów wyłoniła się niebotyczna ściana lustrzanej czerni. Mur otaczał miasto zakolem karbowanego grzbietu, niczym średniowieczną warownię, gdzie brzask nieba z trudem prześlizguje się między szczerbami blanków. Budowle miasta stały w pewnym oddaleniu od ściany, i szklista płyta, z której wyrosły, podnosiła wklęsły menisk, przechodząc bezpośrednio w pionową stromiznę bez bram i naturalnych szczelin. W jednym tylko miejscu mury jakby osunęły się pod własnym ciężarem, nie runęły jednak zwaliskiem luźnych głazów, lecz dziwnie rozmiękły podcięte wewnętrznym bezwładem zachwianej struktury kamienia i otworzyły dostęp do martwego miasta, od zarania dziejów wzniesionego bez bram.

Rudier ruszył do tego wyjścia, wzbijając butami obłoki pyłu. Ziemię pokrywała warstwa najdelikatniejszej sadzy, czarnymi jęzorami sięgająca pobliskich domów. Odruchowo obejrzał się przez ramię, jednym spojrzeniem ogarnął miasto. — I na ciebie przychodzi kolej — szepnął i brnął dalej w osypisku murów.

Kiedy stanął po przeciwnej stronie, starannie ostukał buty w kępie suchej trawy. Szkarłat nieba wsiąkał w liliowy busz, wszerz i wzdłuż porastający płaską równinę. Tylko daleko na horyzoncie ciemnawe pasmo zdradzało położenie jeszcze jednego miasta, poza tym jednolita równina nakrywała monolit kamienia liliowym pokrowcem porostów jak kożuchem pleśni rozdartym od spodu przez wierzchołki samotnych miast — wysp.

— Dokąd chcesz iść, Rudier? — usłyszał.

Stanął wyprostowany, niewidzącymi oczyma wpatrzony w nagle wyrosłą przeszkodę: dokąd? Milczał.

— Przecież słyszysz nas i rozumiesz. Czy tego nie starczy, aby pojąć, że znów nie tak wiele nas dzieli? Gdziekolwiek jesteśmy i obojętnie jacy jesteśmy, wszyscy jesteśmy ludźmi, dopóki się rozumiemy.

— Czego chcecie ode mnie?

— Informacji. Przeżyłeś tu długie lata, musiałeś wiele poznać i wiele zrozumieć.

— Cóż dacie mi w zamian?

— Będziesz mógł wrócić, dokąd zechcesz,

— Tak sądzicie? Tego miejsca już nie ma.

— Sam zdecydujesz. Nas interesuje ta planeta, nie zjawiliśmy się tu przypadkowo.

— Co chcecie znaleźć? Ruiny miast? Czyżbyście nie znali reguły Kosmosu, według której obok planet martwych od początku świata — najczęściej spotyka się właśnie ruiny?

— Jednak to nie są ruiny.