Pstrągi u Petty’ego. Zapomniałem, że kiedykolwiek je jadłem — pomyślał Molnar.
— Pani sandał, Mag. Zgubiła pani sandał powiedział, gdy weszła.
— Nie szkodzi, mam ich dużo. Ja często gubię sandały — powiedziała.
— Jestem roztargniona… — dodała, gdy spostrzegła, że patrzy na nią uważnie. — O, widzi pan, mam już nowy!
Podał jej sandał, a ona wzięła go jakoś niezdecydowanie, co Molnar spostrzegł i zapamiętał.
— Doktor Egberg czeka — powiedziała. Przeszli znowu tym samym korytarzem i zeszli na parter. Korytarz oświetlały małe, żółto świecące lampki ze staromodnymi żarówkami. Wygląda to jak hotel gdzieś z początku wieku — pomyślał Molnar. Jadalnia, do której weszli, oświetlona była w ten sam sposób. Stół nakryty na dwie osoby, nakrycia ustawione naprzeciw siebie, tak że jedno pozostawało nieco w mroku. Znam Egberga, to ja będę siedział w pełnym świecie — pomyślał i spojrzał na ciemny, wieczorowy strój doktora. W swoich starych spodniach poczuł się przez chwilę nieswojo. Ale był to tylko moment.
— Naprawdę cieszę się, że pana widzę — powiedział Egberg i wskazał mu miejsce, które przewidywał.
Usiedli i wtedy Molnar spostrzegł, że Egberg też już nie jest młody. Był szpakowaty, właściwie prawie siwy, tą siwizną brunetów, która zaczyna się koło trzydziestki. Ale Egberg był starszy. Gdy widział go po raz ostatni, miał dwadzieścia kilka lat.
— Trafił pan tutaj do mnie bez trudu?
— Pana lecznica to znany ośrodek. Znany na całym kontynencie.
Egberg skrzywił się lekko.
— Raczej instytut, profesorze. To, że czasem przyjmuję kilku zamożnych pacjentów, o niczym nie świadczy. Z czegoś muszę utrzymać to wszystko. Ale przede wszystkim instytut. Prowadzimy interesujące prace, które w pewnym zakresie są kontynuacją tego, nad czym kiedyś pracowaliśmy wspólnie.
— Ja już nie mam z tym od dawna nic wspólnego. Na szczęście nie mam.
— Widzę, że pan już nie operuje — Egberg patrzył na dłonie Molnara.
— Nie jestem ani chirurgiem, ani neuronikiem. Dziś nie utrzymałbym nawet skalpela podniósł swoje dłonie tak, żeby tamten mógł się im przyjrzeć. Wiedział, że są spękane, z czarnymi śladami smaru w załamaniach skóry.
— Mówiono mi, że w ogóle porzucił pan nasz zawód. Początkowo spodziewałem się pana spotkać na jakimś kongresie, konferencji…
— Cóż bym tam robił? Wtedy skończyłem z tym wszystkim definitywnie.
Za to czytywałem o pana sukcesach w prasie codziennej, obok sportu i kroniki wypadków — dodał, by tamten nie zrozumiał tego inaczej. Podano zimne przystawki. Człowiek, który im usługiwał, robił to niezręcznie. Był to potężny mężczyzna, z trudnością mieszczący się w swym ubraniu. Molnar wyobraził sobie pięść tamtego trafiającą go w żołądek.
— A myśmy pana wspominali wielokrotnie — Egberg patrzył w jakiś punkt nad głową Molnara: — Chociaż pana decyzja nie mogła niczego zmienić, był to niewątpliwie dowód dużej odwagi.
— Nie przesadzajmy. Po prostu w pewnym momencie zrozumiałem, że nie ma tam dla mnie miejsca. Nic więcej.
— Niewiele ludzi tak by postąpiło. No; zdrowie pana, profesorze. Pije pan, prawda?
— Jeszcze niekiedy piję. Wysiłek woli koncentruję na niepaleniu — podniósł kielich białego wina.
Gdy podano pstrąga, zdecydował się wreszcie. Dawniej poczekałby z tym do kawy, ale pomyślał, że teraz zwyczaje świata, do którego już nie należał, nie obowiązują go dłużej.
— Domyśla się pan, doktorze, dlaczego pana odwiedziłem? — zapytał.
Tamten skinął głową.
— Niech się panu nie wydaje, że przyszedłem po pierwszych objawach.
Jestem po dwu zawałach i trzeci wydaje mi się kwestią najbliższych dni. Pozostałem trochę lekarzem. Z tego trzeciego nie wyjdę. Przy charakterystyce moich tkanek przeszczep nie wchodzi w rachubę. Prawdopodobieństwo powrotu do normalnego życia — prawie żadne. A wegetować jeszcze rok czy dwa w szpitalu… To mnie nie interesuje.
— Chce pan, jednym słowem, dostać sztuczne serce?
— Właśnie.
— I stać się cyborgiem?
— No… tak.
— Przy pana poglądach na tę sprawę?
— Doktorze. Sam wszczepiałem pierwsze modele tych urządzeń. Moje zastrzeżenia zawsze dotyczyły mózgu i tylko mózgu. Chyba pan o tym pamięta.
— Oczywiście. Był pan znanym orędownikiem limitowanej cyborgizacji. Serce — świetnie, wątroba czy nerka — wspaniale, ale wara od mózgu. To były pana poglądy, profesorze.
— Tak, i nie zmieniłem ich.
— Gdyby je pan wtedy przeforsował, gdyby się panu udało, nasz instytut byłby dziś prowincjonalną, placówką bez znaczenia, a ja… ja przeszczepiałbym może serca w jakimś podrzędnym szpitaliku.
— Zrobił pan wtedy wszystko, żeby mi się nie udało.
— To prawda. Ale to nie jest ważne. Gdybym to nie był ja, byłby ktokolwiek inny. Postępu nie można zahamować.
— Jeżeli to jest postęp?…
Egberg nie odpowiedział. Dopił swój kieliszek wina i chwilę milczeli.
— Więc wie pan już, doktorze, o co mi chodzi — powiedział Molnar i odsunął pełny jeśzcze talerz. Czuł narastający, gniotący ból. Nie wolno mi myśleć tak o tych sprawach. Nie jestem już profesorem. Nie mam z tymi problemami nic wspólnego. Jestem zwykłym starym elektromechanikiem z warsztatu żeglugi przybrzeżnej, który chce mieć wszczepione sztuczne serce.
— Dlaczego wybrał pan mnie akurat, mój instytut?
— Z tych kilku, w których można to zrobić, na tej półkuli robi to pan najlepiej. Zresztą gdzie indziej nie miałby żadnych szans. Po prostu brak pieniędzy, doktorze.
— Są jeszcze normalne kliniki…
Wiem, co chce pan powiedzieć. Tak, tam przyjęliby mnie może nawet za darmo. Ale musiałbym podpisać zobowiązanie, że zgadzam się na eksperymentalne metody i wszystko, co się z tym wiąże. A to jest może niezupełnie jawna, ale jakaś forma doświadczeń na człowieku. Poza tym, jaką mi oni dają gwarancję, że po tych eksperymentalnych metodach będę sprawnym człowiekiem. A mnie nie zależy na byle jakim przeżyciu. Chcę pływać, wiosłować, biegać po schodach, chcę żyć naprawdę.
— Zmienił pan zainteresowania. Dawniej tygodniami nie opuszczał pan instytutu. Mieszkał pan tam prawie.
— To, co było kiedyś, nie ma żadnego znaczenia. Wie pan, co teraz robię? Konserwuję automatyczne urządzenia nawigacyjne na statkach, które pływają od portu do portu i rozwożą drobnicę. Kończę pracę i resztę czasu mam dla siebie. Żadnych rozmyślań ani problemów. Czasem jakaś książka…
— Tak, rozumiem. Wolałbym, żeby pan miał pieniądze. Wtedy ja nie miałbym żadnych problemów. Zwyczajny pacjent…
— Wtedy zapewne nie zwróciłbym się do pana.
— Jest pan przynajmniej szczery, profesorze. — Zastanawiałem się długo, zanim do pana przyszedłem. Myślałem o drugiej półkuli. Tam robią to za darmo. Kiedyś, gdy byłem jeszcze profesorem Molnarem, zrobiliby to na pewno, ale dziś… Dziś z trudnością zebrałbym pieniądze na podróż.
— Rozważył więc pan wszystkie możliwości i zostałem ja.
— Właśnie.
Egberg nie odpowiedział. Talerze zostały tymczasem zmienione. To, co podano, było pieczenią z sarny, ale Molnar już nie jadł. Czuł, jak ból nasila się i promieniuje za obojczyk. Egberg nie nalegał. Jadł sam szybko i obaj milczeli.
— Uważa pan, że teraz moja kolej? — zapytał w końcu Egberg.
Molnar milczał.
— Nie odpowiem panu tak po prostu. Muszę się zastanowić…
— Oby nie za długo. Mógłbym tutaj panu umrzeć. Nie, nie sądzę, żeby miał pan jakieś kłopoty, nawet gdyby sprawdzili, kim byłem i co nas, mówiąc oględnie, kiedyś dzieliło. To w końcu dawne sprawy. Na wszelki wypadek w moich rzeczach jest adres mego lekarza. Zaświadczy, iż fakt, że żyłem tak długo, jest i tak znacznym odchyleniem od tego, czego należałoby oczekiwać.
— Dobry specjalista?
— Cóż, prowincjonalny lekarz w średnim wieku, ale i przypadek nie jest trudny.
— Mam już ten adres. Jutro otrzymam wszystkie dane, jakie on posiada.
— Przeszukał pan moje rzeczy.
— Jak pan widzi. Zresztą nie ja osobiście.
— Przynajmniej pan też jest szczery. To coś nowego. Nie przypuszczałem, że przychodzi to z wiekiem.
— Pan mnie zawsze źle oceniał, profesorze. Nigdy nie zwalczałem pana osobiście. Zwalczałem tylko pana poglądy.