Wszystko, co wydobyto z ziemi, nawet najdrobniejsze okruchy, zbierano do specjalnych pojemników, a wieczorem, po powrocie do obozu, oglądano uważnie i poddawano wstępnej selekcji. Dobiegał końca pierwszy tydzień naszego pobytu w osadzie, kiedy wykopano najcenniejszą zdobycz. Słońce już zaszło, siedzieliśmy w namiotach i opróżnialiśmy pojemniki z plonów minionego dnia, kiedy nagle poderwał nas czyjś głośny krzyk:
— Chodźcie! Znalazłem!
Wypadliśmy na plac w środku obozowiska i ujrzeliśmy Paula Dalmanna wymachującego nad głową kawałkiem grubego, szarego patyka.
— To jest kość! — krzyczał Dalmann.
Lekarz wyprawy, Vincent von Noort, obejrzał uważnie przedmiot znaleziony przez Dalmanna, a później skinął głową.
— Masz rację — powiedział. — Kość… Kość ludzka… to fragment piszczeli.
— Wracamy tam zaraz — zarządził Neaketh. — Zabrać reflektory.
Od razu zapomnieliśmy o zmęczeniu, w kilka minut później opuściliśmy obóz.
— Kopałem w kwadracie szóstym — opowiadał Dalmann. — Znalazłem tę kość, ale nie zwróciłem na nią uwagi, bo wśród wielu rzeczy, które dziś wydobyłem, nie rzucała się w oczy. Dopiero w obozie zdałem sobie sprawę, że to może być to…
Dotarliśmy na miejsce. Po kilku chwilach pracy na dnie dołu zobaczyliśmy żebra i kości rąk, później odgrzebywaliśmy dziesiątki drobnych kawałków, wreszcie spod kolejnej warstwy sypkiej ziemi wyłoniła się czaszka. W pierwszej chwili wydała się nam czaszką ludzką — dopiero ochłonąwszy zauważyliśmy długie, walcowate wyrostki nad czołem i wielki, szlachetny kształt owalu kryjącego mózg. Szkielet leżał w dziwnej, skurczonej pozycji, z kolanami podciągniętymi ku brodzie, a ramionami mocno wykręconymi do tyłu. Wśród palców lewej dłoni tkwiła czarna kula.
Sporządziliśmy szkice i zdjęcia, a później przystąpiliśmy do dokładnych oględzin szkieletu. Najbardziej fascynowała wszystkich czaszka, bo wkrótce zdołaliśmy wyliczyć, że pojemność jej puszki mózgowej prawie dwukrotnie przewyższała rozmiary naszych czerepów. Istota, do której należał szkielet, miała około dwóch metrów wzrostu.
Tej nocy nikt nie udał się na spoczynek, czekaliśmy bowiem na werdykt uczonych, wyspecjalizowanych w ocenie wieku kości. Wynik, który uzyskali nad ranem, wprawił wszystkich w bezgraniczne zdumienie — szkielet pochodził sprzed pięciu milionów lat. Upłynęło niewiele czasu, a komunikat o odkryciu zamieściła prasa całego świata — ja byłem dziennikarzem, który udostępnił tę wiadomość największym agencjom. Tekst depeszy, którą — z prośbą o przekazanie UPI — wysłałem przez radio do swego przyjaciela w Manaus, brzmiał następująco:
„Słynny antropolog Richard Neaketh znalazł podczas prac wykopaliskowych w dorzeczu Amazonki szkielet ludzki sprzed pięciu milionów lat. Do tej pory najstarsze wykopaliska kości ludzkich pochodziły sprzed dwóch milionów lat. Czaszka należąca do szkieletu różni się kształtem od czaszek istot ludzkich sprzed setek tysięcy lat — na kości czołowej ma dwa rozmieszczone symetrycznie i mierzące około sześciu centymetrów walcowate wyrostki, a objętość jej puszki mózgowej przekracza osiemset centymetrów sześciennych. Trwają badania zmierzające do wyjaśnienia zagadkowego znaleziska. Szereg zjawisk wskazuje na wysoki szczebel rozwoju cywilizacji, z której pochodziła tajemnicza istota.”
Zjawiska, o których pisałem w depeszy, związane były z działaniem znalezionej w dłoni szkieletu kuli. Pierwszy sięgnął po nią Dalmann, uniósł ją nieco, ale już po chwili odrzucił jak oparzony. Kula ożyła — błyskała różnokolorowymi światłami, wirowała, a równocześnie dookoła rozlegały się wysokie dźwięki. Trwało to blisko godzinę, a później kula znów stała się czarna i cicha. Ujęta w dłoń, zabezpieczoną azbestową rękawicą, nie zdradzała żadnego niepokoju, wystarczyła jednak chwila zetknięcia z ludzką skórą, a całe zajmujące kilkadziesiąt minut widowisko zostało dokładnie powtórzone. Zrozumieliśmy, że w kuli zawarty jest zapis, do którego wyzwolenia wystarczy dotknięcie — błyski świateł i wysokie dźwięki to ostatnie słowa istoty, której szkielet znaleźliśmy.
W tym miejscu kończy się prezentacja znanych mi faktów. Opisałem wszystkie. Dalej są już tylko domysły.
W niewiele dni po wysłaniu depeszy do UPI nad naszym obozowiskiem rozległ się warkot śmigłowców — przestałem być jedynym w tych stronach dziennikarzem. Obwieszony kamerami hałaśliwy tłumek zarzucił nas gradem pytań. Neaketh nie udzielił ani jednej odpowiedzi, bo nie chciał podpierać swym autorytetem żadnej niedoważonej koncepcji — uważał, że w całej sprawie kryje się zbyt wiele zagadek, z których łatwo zbudować tanią sensację.
Inni okazali się mniej powściągliwi. Prawie wszyscy uważali, że tajemnicza istota była przybyszem z innego świata, który poniósł śmierć wskutek katastrofy przy lądowaniu. Najbogatszą teorię zbudował Dalmann — jego zdaniem, przed pięcioma milionami lat na bezludną jeszcze Ziemię przybył statek z innej galaktyki przynosząc na swoim pokładzie liczną załogę. Kosmiczni żeglarze nie znaleźli na naszej planecie korzystnych warunków, ale uszkodzenie pojazdu nie pozwoliło im odlecieć. Kolejne pokolenia przybyszów padły ofiarą degeneracji, która po dwóch milionach lat przywiodła je do stadium australopiteków. Wtedy dopiero nieznany bodziec dał początek następnemu procesowi ewolucji, która dźwignęła upadłych geniuszy ku nowej wspaniałości, a za milion lat doprowadzi współczesnego człowieka do poziomu reprezentowanego przez rozbitków w dniu przybycia na Ziemię. Według Dalmanna znaleziony przez nas szkielet był jednym z wielu, które kryją jeszcze puszcze i pustynie.
Zdanie Dalmanna podzielałem blisko rok — pokrewieństwo z istotą o wspaniałej czaszce i perspektywa osiągnięcia przez mych późnych wnuków ewolucyjnych szczytów — wydawały mi się czymś, w co warto wierzyć.
Najlepszym rozwiązaniem zagadki byłoby oczywiście odczytanie zapisu (czy to jest rzeczywiście zapis?) zawartego w czarnej kuli, ale to zadanie trudniejsze niż rozszyfrowanie hieroglifów. Nasze poznanie życia starożytnych Egipcjan przyniosło klucz do przeniknięcia tajemnicy wielu znaków ich pisma, a o życiu istoty, której szkielet znaleźliśmy, nie wiemy nic.
Rozważania o treści listu, który zawierała kula, przywiodły mnie do stworzenia własnej teorii, wyjaśniającej losy naszego domniemanego przodka. Pewnego dnia pomyślałem po prostu, że mógł to być praprawnuk, człowiek z dalekiej przyszłości, który zabłądził w zamierzchłą przeszłość.
Krótkie pauzy dzieliły błyski i dźwięki, wydawane przez kulę, na cztery części. Spróbowałem wyobrazić sobie, o czym mówi każda z nich. Wyjaśniam, że nie zamierzałem tłumaczyć listu, a tylko podjąłem wysiłek napisania historii, która — moim zdaniem — może być w nim zawarta.
Kula list
I
Jonasz padł w morze i stanęły wody od burzenia swego. Unosił się na spokojnej powierzchni, po której z rzadka tylko przebiegały gnane wiatrem łaskotliwe fale. Był nagi, ale dookoła czuł uspokajające ciepło. Mgła unosiła się nad wodami, za nią kryły się lądy i sunące ku ich brzegom okręty. Jonasz nie oczekiwał wyłowienia, nie pragnął go nawet, bo przyniosłoby kres leniwemu kołysaniu, a z tym było mu dobrze. Otwarta paszcza wielkiej ryby ukazała się tak nagle, że nim zdążył poczuć strach, mknął już w rwącym strumieniu przez gorącą ciemność. W niszy o ścianach czerwonych i świecących matowym blaskiem siedzieli trzej nadzy mężczyźni.
— Nie jesteś szczepiony? — zapytał jeden z nich.
— Nie — odparł Jonasz.
Podeszli ku niemu, a wtedy zobaczył w ich rękach białe, wyostrzone ości. Ukłuli go jednocześnie.
Ból wyrwał go ze snu, zmusił do otwarcia oczu. Leżał pod przejrzystą pokrywą komory anabiotycznej, na skórze przedramienia pęczniała kropla krwi. Zauważył strzykawkę chowającą się wolno do ukrytego w ścianie komory pojemnika.
— To już? — szepnął.
Wiedział, że niedługo będzie musiał wstać i myślał o tym z niechęcią.
II