Выбрать главу

Pewnego popołudnia, nie pamiętasz już, kiedy to dokładnie było, przestałeś pragnąć czegokolwiek. Stanąłeś nagle na środku ruchliwego chodnika i pogrążyłeś się w zadumie. Obok przechodzili ludzie i przyglądali się ze zdziwieniem, ale ty nie zwracałeś na nich uwagi. Myślałeś o swojej karierze naukowca i o dniu, w którym ją porzuciłeś, bo bieg ku poznaniu wydał ci się machiną od lat sunącą naprzód jedynie siłą bezwładu. Wspominałeś książki, które napisałeś później, i rozgłos, jaki ci przyniosły. Ale od tego też przecież odszedłeś… Nadszedł czas, kiedy nie chciałeś już tworzyć niczego poza własnym życiem, postanowiłeś posiąść świadomość wszystkich ludzkich uczuć. Przyjmowałeś je odrzuciwszy wybór, i radość wypełniała cię nawet wtedy, gdy wymierzano ci uderzenia. Wierzyłeś, że nawet one czynią cię bogatszym. Tamtego popołudnia spostrzegłeś nagle, że od dawna stoisz w miejscu. Ujrzałeś siebie wtłoczonego w kilka schematycznych rozwiązań, które zaczynają się powtarzać coraz częściej, bo innych twoja epoka ofiarować nie może. Dano ci już wszystko, wciąż jeszcze czułeś niedosyt, ale przed tobą były tylko naśladownictwa minionych wrażeń. Zrozumiałeś, że od tej chwili nic cię już naprawdę nie będzie absorbować.

Czułeś się znakomicie, świadomość, że niczego nie oczekujesz, budziła śmiech.

Myśl o śmierci wypłynęła z samego środka twojej radości, pusta i lekka jak wszystko, co czułeś. Zastanawiałeś się przez moment, nim stwierdziłeś, że śmierci także nie pragniesz. W chwilę później przez twoją oczyszczoną z dążeń świadomość przemknął cień jakiejś tęsknoty — zamglony obraz niósł ciepło promieni słońca, bezwolne rozluźnienia całego ciała, pełnię zaspokojenia żądz, doskonałą wolność, a w tej nieświadomość dobra i zła oraz doznania, dla których nie umiałeś znaleźć nazwy. Wiedziałeś już, że nigdy nie byłeś w tym miejscu, więc wysilałeś mózg, by zgadnąć, skąd wzięła się w tobie ta wizja. Potem roześmiałeś się głośno — pojąłeś, że pragniesz odwiedzić raj.

III

„Tachistos”… Dlaczego zgłosiłem chęć udziału w wyprawie tego statku szaleńców? Dzisiaj nie umiem już odpowiedzieć na to pytanie. Byłem autorem książek, których bohaterów uznano za najwierniejsze portrety przedstawicieli młodego pokolenia — może sam chciałem stać się legendą… Może uciekałem? Odjeżdżając na statek powiedziałem:

„Niewiele jest myśli ludzkich, których poznanie wywarłoby na mnie wrażenie równe temu, jakiego doznałem czytając projekt pierwszej wyprawy rakietą tachionową. Oderwać się zupełnie od własnego gatunku, przejść granicę wyznaczoną przez ślepy mechanizm przyrody, przełamać magiczną barierę szybkości świata, w pędzie zmierzającym ku nieskończoności dosięgnąć krańców Kosmosu — oto zadanie na miarę naszych czasów! Wiem, że owoców mego poznania nie będę mógł przekazać na Ziemię, wiem, że to wyprawa bez powrotu. Nie budzi się we mnie lęk, kiedy o tym myślę. Przemijanie jest dla mnie takie samo w każdym punkcie czasu i przestrzeni. W parafrazie przypomnę słowa Anacharsisa — istnieją trzy rodzaje ludzi — ci którzy żyją, ci którzy umarli i ci, którzy żeglują w Kosmosie”.

Czy wierzyłem we własne słowa? Czy gnał mnie chwilowy nastrój? Nie wiem, nie wiem…

IV

Jonasz podniósł pokrywę i zeskoczył na podłogę kabiny. W całym ciele czuł ból, w ustach rosła gęsta kula suchej goryczy. Z wysiłkiem włożył skafander i wyszedł na korytarz. Uderzyła go panująca wszędzie cisza. Podszedł korytarzem ku kabinom innych członków załogi, ale drogę zagrodziła mu awaryjna pokrywa. Zawrócił i pobiegł do sterówki. Jedno spojrzenie na tablicę kontrolną powiedziało mu, że został sam — ta część „Tachistosa”, w której lecieli inni, już nie istniała. Minęła długa chwila, nim zaczął się zastanawiać nad sytuacją. Spojrzał na szybkościomierz i stwierdził, że w ciągu sekundy przebywa teraz trzydzieści tysięcy kilometrów. Potem pochylił się nad wskaźnikiem położenia statku i po raz drugi od chwili przebudzenia ogarnęło go pełne trwogi zdumienie: „Tachistos” zbliżał się do Ziemi. „Wracam? — myślał Jonasz. — Jak to się stało?” Zapragnął natychmiast nawiązać łączność z rodzinną planetą, ale aparatura była uszkodzona. „I tak mnie zauważą — myślał — Przygotuję wszystko. Wyląduję. Wrócę… będę tam…”

Czuł się coraz gorzej, w obolałej czaszce kłębiły się tysiące myśli. Zacisnął palce na czarnej kuli. Zaczął opowiadać.

* * *

Na tym kończy się moja wizja listu Jonasza. Co zdarzyło się później? Jonasz pędził ku Ziemi wierząc, że znajdzie ocalenie, a czekała go śmierć. Budowniczowie jego statku nie wiedzieli, że lot z szybkością przekraczającą pęd światła kończy się zawsze w tym punkcie przestrzeni, z którego się rozpoczął, ale — w zależności od przewagi nad światłem — w innym obszarze czasu. Jonasz wyruszył w swoją podróż w rozkwicie polibiocenu, a powracał na planetę o miliony lat młodszą, w końcową fazę pliocenu. Nikt nie wypatrywał w niebie nadlatującego statku, nie wysłano rakiet ratowniczych. Jonasz o tym nie wiedział…

Ziemia rosła przed nim, pęczniała w ramach ekranów.

Stanisław Lem

Kobyszczę

Pewnego razu zdarzyło się, że świetny konstruktor Trurl przybył szarą godziną do swego przyjaciela Klapaucjusza milczący i zadumany, a gdy ten próbował go rozerwać opowiadaniem najświeższych kawałów cybernetycznych, odezwał się znienacka:

— Proszę cię, nie staraj się obrócić mego posępnego nastroju we frywolny, ponieważ w duszy kiełkuje mi rozeznanie tyleż prawdziwe, co zasmucające. Dochodzę mianowicie do wniosku, że w całym naszym tak pracowitym życiu nie dokonaliśmy niczego cennego!

To mówiąc, skierował wzrok pełen potępienia i niesmaku na rozpostartą na ścianach Klapaucjuszowego gabinetu bogatą kolekcję orderów, odznaczeń i dyplomów honorowych w złoconych ramach.

— Na jakiej podstawie ferujesz tak srogi wyrok? — spytał, poważniejąc, Klapaucjusz.

— Zaraz ci to wyłożę. Godziliśmy zwaśnione królestwa, dostarczaliśmy monarchom trenażerów władzy, budowaliśmy maszyny gawędziarki i takie, co nadawały się do polowania, pokonywaliśmy podstępnych tyranów i zbójców galaktycznych, którzy się na nas zasadzali, lecz w ten sposób sobie tylko sprawialiśmy satysfakcję, siebie wynosiliśmy we własnych oczach, natomiast tyle co nic uczyniliśmy dla Dobra Powszechnego! Wszystkie nasze zapędy zmierzające do perfekcjonowania bytu maluczkich, których napotykaliśmy w naszych wędrówkach planetarnych, nie doprowadziły ani raz jeden do wytworzenia stanu Doskonałej Szczęśliwości. Zamiast rozwiązań autentycznie idealnych dostarczaliśmy jeno pozorów, protez i namiastek, przez co zasłużyliśmy na miano prestidigitatorów ontologii, zręcznych sofistów działania, lecz nie na godność Likwidatorów Zła!

— Kiedy słyszę, jak ktoś rozprawia o programowaniu Powszechnej Szczęśliwości, ciarki przechodzą mi po krzyżu — odparł Klapaucjusz. — Oprzytomnijże, Trurlu! Zali nie są ci znane niezliczone przykłady tak właśnie poczętych działań, które obracały się w jedną ruinę i mogiłę najszlachetniejszych intencji? Czy nie pamiętasz już o fatalnym losie pustelnika Dobrycego, który usiłował uszczęśliwić Kosmos za pomocą preparatu zwanego altruizyną? Czy nie wiesz, że można w niejakiej mierze pomniejszać troski bytowe, wymierzać sprawiedliwość, rozjaśniać filujące słońca, lać balsam na tryby mechanizmów społecznych, ale szczęścia nie wyprodukujesz żadną maszynerią? O jego powszechnym panowaniu wolno jedynie z cicha marzyć taką szarą godziną jak ta właśnie, ścigać je idealnym wyobrażeniem, upajać słodką wizją oko ducha, lecz to już wszystko, na co stać istotę najmędrszą, przyjacielu!

— Tak to się mówi! — odburknął Trurl. — Być może zresztą — dodał po chwili — uszczęśliwiać tych, którzy już od dawna istnieją, i to w sposób zdecydowany, wręcz trywialny, jest zadaniem nie do pokonania. Wszelako byłoby możliwe sporządzenie istot zaplanowanych z takim rozmysłem, aby im się nic oprócz szczęścia nie działo. Wyobraź sobie, jak wspaniałym pomnikiem naszego konstruktorstwa (które czas obróci przecież kiedyś w proch oślepły) byłaby jaśniejąca kędyś na niebie planeta, ku której rzesze mgławicowych plemion obracałyby oczy z ufnością, aby powiadać: „Tak! Zaiste, jest szczęście możliwe, w postaci nieustannej harmonii, a udowodnił to wielki Trurl przy niejakim udziale druha Klapaucjusza, dowód zaś na to żyje i rozkwita pysznie w objęciu naszego zachwyconego spojrzenia!”