Выбрать главу

Czy uwalniają? Dróg postępu jest wiele… Jeśli Skrina zdoła wydobyć tylko niszczycielskie właściwości efektu fazowego? Jeśli nie wykorzysta wszystkich możliwości… Istnieje wielka szansa. To wynika z teorii.

Uciekając z naszych czasów, nie mógłbym bez wstydu spojrzeć w oczy tym, z którymi spotkam się w przyszłości…

„SKRINA. JA CHCĘ, JA MUSZĘ SOBIE PRZYPOMNIEĆ.”

„WIESZ, CZYM CI TO GROZI?” „WIEM. ALE TO WŁAŚNIE OSTATNIA SZANSA.”

* * *

…Chcę uciec. Cofnąć się przed tym, co jest tuż tuż przede mną. Ale lęk paraliżuje mięśnie.

Muszę pokonać ten lęk. Muszę dojść w ciemnościach do zakrętu, aby otworzyć drzwi… Aby znów ujrzeć światło.

Nie. To nie światło sączące się spoza zakratowanego okienka. To tablica rozdzielcza. Jestem w laboratorium, a wgłębi na prawo, przy okienku kontrolnym Anka. Patrzy z niepokojem na mnie.

„SPÓJRZ NA TABLICĘ KONTROLNĄ — sygnalizuje Skrina. — PODAWAJ KOLEJNO WSKAŹNIKI.”

Czytam wolno i niemal automatycznie ruchami rąk przekazuję sygnały. Długie szeregi cyfr, jedne po drugich.

„WYJMIJ Z KIESZENI NOTATNIK. MASZ GO PRZY SOBIE W MARYNARCE — sygnalizuje Skrina. — MASZ GO JUŻ W RĘKU. OTWIERASZ I PRZEKAZUJESZ DANE.”

Rzeczywiście widzę przed sobą białe kartki notatnika. Kartki wypełnione po brzegi szeregami znaków i cyfr.

Dobrze mi znane wzory. O! tu Anka postawiła znak zapytania. I miała rację. Tu właśnie się zaczęło. Ów kluczowy dla efektu fazowego współczynnik theta.

Przekazuję znak po znaku, liczbę po liczbie…

Oto zmienia się faza. Rezonans jądrowy. Rezonans przeobrażający wewnętrzną strukturę materii…

Czy istotnie od tych czarnych znaków na białej kartce zależeć może przyszłość świata?…

Czesław Chruszczewski

Dawid i Goliat

To jest droga. Bardzo długa droga. Człowiek idzie tą, drogą, idzie, idzie i nie widać końca tej wędrówki. Człowiek patrzy przed siebie i widzi tylko horyzont. Zaczarowany horyzont, nie można oczu od niego oderwać, horyzont nigdy nie znika. Więc drogą szedł człowiek w szarym ubraniu, w czarnym kapeluszu. Szedł, szedł, szedł i szedł. Od czasu do czasu ocierał białą chustką jeszcze bielszą twarz. Bardzo bladą twarz, podobną do twarzy pierrota. Duże buty człapały. Człowiek szedł, człap, człap, człap, co chwila podnosił głowę i patrzył w górę. Po niebie sunęły brunatne chmury, ani odrobiny słońca, ani skrawka błękitu. A człowiek, który kroczył drogą, tęsknił za błękitem.

Niekiedy wystarczy przetrzeć twarz dłonią, westchnąć i niebo błękitnieje, albo co najmniej zjawia się dziewczyna, która ma błękitne oczy.

Człowiek roześmiał się: Boże, Boże — mruczał — cóż to za prymitywno — romantyczne skojarzenia. Dziewczyna. Błękitne oczy. Świat sczerniał, w najlepszym razie tu i ówdzie poszarzał, bądź zsiniał, ewentualnie pożółkł. A dziewczyny? Człowiek zachichotał. Kilkaset lat temu unicestwiono ostatnią oryginalną dziewczynę. Dziewczyny i kobiety zastąpiły fenomenalne konstrukcje płci pięknej. Była to zdobycz dwudziestego ósmego wieku ery poatomowej, cud techniki, tryumf ludzkiego geniuszu. Główny konstruktor nie znosił błękitu i obdarzył fenomenalne dziewczyny czarnymi oczami.

Człowiek zaklął, aż uszy spuchły okolicznym wieśniakom. Zawsze wychodzili przed chaty, gdy ktoś szedł drogą. Wieśniacy byli sztuczni, podobnie jak chaty. Światowe Centrum Ochrony Środowiska i Tradycji wybudowało tysiące sztucznych chat i zaludniło je sztucznymi wieśniakami. Bo ludzie tęsknili za wsią, za wiejskim pejzażem, za wieśniakami, którzy, gdy ktoś szedł drogą, wychodzili z domów i pozdrawiali pielgrzyma: „Boże, prowadź” — mówili. Było to bardzo wzruszające, chociaż nikt nie wiedział, dokąd Bóg ma prowadzić i kim jest ten Bóg, którego imienia wzywano nadaremnie. W dwudziestym ósmym wieku ery poatomowej ludzie wędrowali z miasta do miasta w poszukiwaniu nie wiadomo czego, chwalili nie wiadomo kogo i tęsknili za błękitem. „Szukajcie uniwersalnego antidotum — wrzeszczeli kaznodzieje, wasze dusze zatruły wszechobecne mechanizmy i chemiczne reakcje — histerezy, stabilizatory, efektory, hydrolizy, homeostazje”. Oby język skołowaciał tym, co wymyślili te słowa, neutralizujące stany emocjonalne. Człowiek westchnął ciężko, pozdrowił sztucznego wieśniaka i postanowił zejść z drogi. Co za śmiała myśl? Postanowił zboczyć — bo tęsknił za błękitem.

Warto dodać, że od iluś tam lat Ziemię otaczała nieprzenikniona warstwa chmur, bo człowiek skutecznie zatruwał swoje środowisko dymami. Ach, te dymy! Zmieniły klimat i zniszczyły błękit. Intelekt parszywiał, karłowaciał, zanikał. Zaledwie kilku ludzi pozostało sobą. Człowiek był jednym z nich. Dlatego uparcie wędrował. Drogą, a teraz bezdrożami. Mózgi elektronowe alarmowały: „Człowiek na bezdrożach!”, a miliony homeostatów wszystkich stopni przekazywały informacje szyfrowane monotonną melodią: „Czego szuka to indywiduum? Stymulatorze, miej nas, maluczkich, w swojej opiece”.

Człowiek szedł między drzewami, między wzgórzami, przekroczył rzekę, wspinał się po zboczu góry, kryjącej niezdobytą fortecę, bo ludzie w pewnym okresie obawiali się inwazji potworów z Innych Układów Słonecznych. Nikt nie zdołał przewidzieć, że któregoś dnia na Ziemi wyląduje sto tysięcy statków kosmicznych wypełnionych po brzegi mędrcami. Potworne. Tak, rzeczywistość okazała się ekstraktem grozy. Dziesięć milionów geniuszów opanowało glob ziemski.

Ludzie, chcąc nie chcąc, poddali się i Ziemię włączono do wszechświatowego cyklu doskonalenia metodą poznawania samego siebie. Był to początek końca. Błękitne niebo zasnuły dymy i mgły. Jeden z nielicznych ludzi wierzył, że wcześniej czy później odnajdzie skrawek błękitu, i nie ustawał w poszukiwaniach.

— Jak się nazywasz? — zapytał dozorca lasu. Od stóp do głów był sztuczny, ale bardzo dobrze ułożony i nie najgorzej zaprogramowany.

— Człowiek szukający błękitu — odparł pielgrzym.

— Błękitu? — zdziwił się dozorca. — Nie rozumiem.

— Ach! — westchnął człowiek. — Pilnuj lasu i nie zawracaj głowy.

Dozorca świsnął przez nos i człowieka otoczyli poddozorcy.

— Precz! — krzyknął człowiek, i machiny zniknęły w gęstwinie puszczy.

Człowiek kroczył dalej leśną ścieżką, aż doszedł do polany. Wszystko było tu czarne albo brunatne. Kwiaty, liście drzew, krzewy, kamienie. Jeden z niewielu ludzi począł nucić:

Szukam błękitu,

szukam błękitnych skrawków,

szukam błękitnych fragmentów,

by złożyć z nich błękitną całość.

Najstarsze maszyny opowiadają:

przed wiekami, bardzo dawno temu

niebo było błękitne,

morza były błękitne,

rzeki były błękitne,

jeziora były błękitne.

Niech zbłękitnieje czerń.

Niech błękit odbije się w oczach łudzi.

Szukam błękitu w szczelinach skał.

Królestwo za odrobinę błękitu.

Tak sobie nucił, nucenie przerywał śmiech, bo człowiek śmiał się z siebie, do siebie, był to jeden z nielicznych ludzi, zupełnie wyjątkowy, skłonny do śmiechu człowiek. Maszyny informowały o każdym jego kroku, o każdym ruchu. W dziuplach drzew zainstalowano wszystkowidzące kamery, pod mchem umieszczono wszystkosłyszące mikrofony. Sztuczne ptaki śledziły człowieka z góry, a sztuczne mrówki to samo czyniły na dole. Bardzo duże buty człapały. Człowiek szedł łąkami, mokradłami, po bezdrożach.

Raz potknął się, raz zatoczył, raz przysiadł na pniu, raz położył się na rozdygotanym bagnie. To dziwne, że go nie pochłonęło. Dlaczego nie utonął? Umiał sobie poradzić w krytycznych sytuacjach. Podniósł się, skoczył z kępy na kępę. Już dotarł do wrzosowiska.

Jeden z niewielu ludzi stanął jak wryty, bo dostrzegł nad wrzosowiskiem skrawek błękitu.

Płomień? — zastanawiał się. — Nie, to nie płomień, ogniki nad bagnami płoną różowo — zielonym światłem, ten skrawek błękitu nie przypomina chybotliwego płomienia, to kula wypełniona niebieską substancją, kula tocząca się między wrzosami.