Cofnął się, znajdując plecami chłodne wsparcie muru.
— Jestem Nezer
— Orst.
— Paldan.
— Jest was trzech?
Gdzieś, nie wiadomo gdzie, chwila wahania.
— W pewnym sensie.
— Dlaczego nie mogę was widzieć?
— Dzielą nas dwie godziny lotu.
Zachwiał się, jakby trafiony pięścią w brzuch, prosto w słoneczny splot.
— Wy… jesteście w przestrzeni?
Odepchnął się od ściany i wyszedł na środek ulicy z zadartą do góry głową i szeroko rozpostartymi rękami.
— Tutaj… słyszycie?! Jes — tem tu — u!
Ulice podchwyciły rozdzierający ciszę krzyk, wplątały go w labirynt kamiennych arkad i gasnącym echem wyniosły wysoko pod prześwit nieba szkarłatną blizną rozdzielającego ciągi ścian.
— Jestem tutaj! Słyszycie? Zabierzcie mnie stąd!
Odbezpieczył spust blastera i drżącymi rękoma wprowadził celownik w szczelinę między murami. Seria świetlnych impulsów rozwinęła w zenicie pęcherz fioletu, prześwietlonego od środka ogniskiem trupiej bieli. Blask przewiercał mu powieki, gorącym podmuchem lgnął do twarzy i rąk, lecz on nie ustawał szeregując błyski w sygnał dawno zapomnianego kodu. W kaskadzie iskier sypnęły na ziemię płonące bryzgi, igłą promienia wyłuskane z krawędzi muru. Szarpnął się oślepiony, z kręgami czerwieni kołującymi w oczach. Próbował wydostać się spomiędzy ścian, które promieniowały gorącem, lecz nogi w czymś uwięzły i daremnie ponaglał mięśnie — stopy jakby przyrosły do ziemi, oplatane niewidzialną siecią. Zatrzymał się bezradnie i stłumiwszy oddech czekał, aż ustąpi purpura krwi pulsującej pod powiekami. Wreszcie niepewnie, z lękiem spojrzał przed siebie.
Zniknęła czerń kamienia. Zamiast niej gąszcz bladoróżowych pnączy oplótł mury, wrósł w chodniki rozplenionym błyskawicznie kobiercem. Niesamowita ekspansja z martwego kamienia kiełkujących roślin zdawała się ogarniać całą przestrzeń, lecz wystarczył jeden rzut oka wstecz i Rudier zrozumiał, że to wyzwolenie utajonego potencjału życia jakaś siła ogranicza do znikomej w skali miasta powierzchni, poza którą nadal trwa niewzruszenie mroczny, niby w bryle kamiennego węgla wykuty kanion ulicy.
Opuścił rozgrzaną lufę blastera. Stał w centrum kręgu zakreślonego przez żar wypromieniowany z jego własnej broni, stał wielki i niezgrabny, w obwisłym na wychudzonym ciele skafandrze, obszarpany i śmiertelnie znużony.
Powoli, z niechęcią począł rozgarniać sięgające już piersi łodygi. Były miękkie i ciepławe w dotyku, ustępowały pod naciskiem ręki, większy opór stawiając dopiero tuż nad ziemią, gdzie nogi jego uwięzły w gęstwinie opadłych pnączy. Na ścianie przeoranej promieniami blastera krzepły, nie sięgnąwszy ziemi, ciężkie pomimo żaru, sczerniałe już krople. Upodobniały kamienny blok do zgasłej gromnicy, która zdążyła wysączyć łzę przykopconego wosku, nim ostygła — podmuchem zbłąkanego wiatru pozbawiona płomienia. I tylko u samego spodu tężejących sopli czerń matowiała, blakła coraz bardziej, aby w miejscu największego zeszklenia wyzwolić na zewnątrz ogromny pąsowy kwiat.
— Słuchasz nas, Rudier?
— Tak — powiedział pokonując skurcz gardła. — Jesteście z Ziemi?
— Z Układu.
— Nie rozumiem. Jesteście ludźmi?
— Od czasu, gdy opuściłeś Ziemię, minęło wiele lat.
— Prawda, najpierw anabioza. — Potrząsnął głową. — Potem przez tyle lat wlokłem się z miasta do miasta w nadziei spotkania kogoś, kto pomoże mi wrócić. Powiedzcie, jaka ona dziś jest… Ziemia?
— Nie wiemy, Rudier.
Cofnął się poza bladoróżowy krąg, który osiadł w oczach, więdnąc również szybko, jak szybko niedawno wyrósł z kamienia.
— Co to znaczy? — zapytał. — Skąd wy jesteście?
— Układ to setki zamieszkanych planet, pośród których Ziemia jest jedną z wielu. My nie byliśmy tam nigdy.
— Absurd. Przecież jesteście ludźmi! Przecież się nie mylę!
— Nie. Lecz różnimy się trochę.
— Jacy jesteście?
Milczeli.
— Rozumiem, czas wszystko zmienia… — podjął na nowo, byle zagłuszyć kiełkujący w piersi niepokój. — Ja sam nie jestem tak twardy, jak kiedyś… Rozkleiłem się na tej planecie i wszystkie moje marzenia to raz jeszcze zobaczyć step I prawdziwy las, usiąść nad brzegiem rzeki… Jeśli cokolwiek zostało z tego. Tak, każdy człowiek starzeje się i szuka odpoczynku. Każdego przecież czeka zwykłe zmęczenie życiem.
— Nas nie. Pozostajemy zawsze sprawni, do końca.
— I na tym polega różnica między nami?
— Dla ciebie środowiskiem warunkującym prawidłową egzystencję była biosfera Ziemi oraz wyizolowane jej pochodne, od przestrzennych stacji począwszy, na hermetycznym skafandrze kończąc. Dla nas zakres ograniczeń dawno przekroczył te bariery. Jesteśmy mieszkańcami morskich głębin — i metanowych oceanów, zaludniamy świat, nigdy przedtem nie tknięty nogą człowieka. Jesteśmy wszędzie, swobodni nawet w kosmicznej przestrzeni, gdzie doskonała próżnia sięga bezwzględnego zera lub gęstnieje żarem w chromosferach gwiazd.
— Jak… jak wy wyglądacie? — zapytał wbrew własnej woli, gdyż nie chciał, za nic w świecie nie chciał tego wiedzieć.
— Niepotrzebnie się lękasz. Zewnętrznie niewiele różnimy się od ciebie. Jeśli chcemy. To tylko poddany rekonstrukcji organizm ma diametralnie różną strukturę biomolekularną i mechano — cybernetyczną…
— Jak mogliście to zrobić?!
— Kierują tobą kryteria etyki twoich czasów, Rudier. Zapominasz, że nauka i technika w rękach istot rozumnych to tylko narzędzie ewolucji. Świat roślin i zwierząt ma do dyspozycji miliardy lat oddanych na loterię ślepej gry przypadku lecz z chwilą pojawienia się rozumu, ewolucja musi zmieniać taktykę. Już nie wystarczy po prostu czas pozwalający bez pośpiechu szukać nowych rozwiązań. Istoty rozumne są niecierpliwe, same zmieniają swe środowisko. Ale wiedza i zdolność świadomego działania jest płodem rozumu, którego środowiskiem jest zarówno biosfera całej planety, jak i organizm istoty żywej, będącej jego bezpośrednim nośnikiem. Czyż może więc rozum dowolnie przekształcać jedno, a wzdragać się przed ingerencją w drugie?
— Nie, nie przekonacie mnie — powiedział zaciskając zęby.
— Twierdzisz tak, choć zdajesz sobie doskonale sprawę, że podobne zależności można ekstrapolować w nieskończoność. Przecież nawet mózg, jako naczelny motor świadomości, w pewnym momencie nie może więcej akumulować zasobu informacji, warunkujących dalszy rozwój osobowościowy i społeczny oraz zwiększyć wydolności myślowych operacji. Aby na tym etapie nie nastąpiła stagnacja postępu, trzeba szukać nowych rozwiązań.
— I wy znaleźliście?
— W naszym świecie problem ten rozstrzygnięto przez zwrotne sprzężenie psychiki poszczególnych jednostek gatunku w układ nadrzędny, umożliwiający momentalne dysponowanie zasobem informacyjnym całej cywilizacji i dający szansę rozwiązania takich zagadnień, którym podoła tylko sumaryczna zdolność logicznego rozumowania, wyobraźnia czy też wypadkowa tego, co przywykliśmy nazywać intuicją.
— Chwileczkę… — przerwał Rudier. Usiłował coś sobie przypomnieć. Kilka kroków od niego topniał wchłaniany przez jezdnię brunatny krąg w miejscu niedawnej eksplozji wzrostu różowych pnączy. Kamień pozornie martwy, a przecież zakwitający pod termicznym udarem, wygładzał swoją powierzchnię, nie zostawiał na swej płaszczyźnie nawet resztki liści. Czarny kamień, żywe kwiaty, szkarłatne obłoki i sawanna za murami miasta — wszystko splecione w jeden węzeł.
— Więc dlatego, gdy zapytałem, czy was jest trzech — rzekł wreszcie — odpowiedzieliście: „W pewnym sensie”?
— Tak. Oczywiście, mógł z tobą nawiązać kontakt jeden z nas, lecz wygodniej chyba, gdy do — kona tego Układ określony tutaj, w przestrzeni, przez funkcję psychiki każdego z naszej trójki.
— Czyli ja cały czas rozmawiam nie z kimś konkretnym z was, lecz z Układem?
— Oczywiście.
Rudier stał przygarbiony nad doskonale już gładką płytą chodnika, nawet pąk czerwonej orchidei zniknął bez śladu.
— Masz jeszcze jakieś pytanie? — usłyszał.
Zrazu chciał zaprzeczyć, lecz tylko wyżej podniósł głowę.
— Może ostatnie — powiedział powoli. — Kim wy jesteście?
— Nie rozumiemy cię, Rudier.
— Przecież nie będąc ludźmi, musicie kimś być?