Выбрать главу

Gwiazdy znowu odnalazły swoje miejsca, rozpięły w przestrzeni zawój Mlecznej Drogi. Sięgając ich chciwym spojrzeniem, czuł się jakby bliżej domu pod błękitnym niebem, bliżej tego miejsca, które gwiazdy usiłowały zgubić w swym mrowiu. A przecież nie zmalał szmat wiodącej tam drogi, wobec dziesiątków świetlnych lat nic nie znaczył ten pierwszy krok spod okapu szkarłatnych obłoków, które teraz snuły się w dole, wyginając nalany purpurą owal globu.

— Słyszysz nas, Budier? To głos stamtąd.

— Słyszę. Czekałem cały czas.

Leży nieruchomo na dnie gigantycznej czaszy, po brzegi wypełnionej perspektywą kosmicznej przestrzeni.

— Szczęście, że nie ma tu wiatrów… kruszeje wszystko.

— Co z wami?

— Przenikamy w ich świat. To ostatnia szansa kontaktu.

— Idziecie wszyscy trzej?

— Tylko Orst i Paldan. Wystarczy dwóch.

Rudier obraca się w ognisku kryształowej sfery, każdym ruchem, każdą myślą przemieszczając wypustki srebrzystej przędzy, która napiętymi strunami nanizuje elementy przestrzennej konstrukcji. Nie czuje własnego ciała, jest w jednej chwili wszędzie, jak wypreparowany z czaszki mózg włóknami neurytów sięga najdalszych zakamarków kosmicznego statku, w obwodach niewidzialnych maszyn znajduje nieomylność matematycznych abstrakcji, ulegając jednocześnie ludzkim niepewnościom. Mógłby nie pytać o nic. Układ zawiera jedną świadomość, lecz to coś, co ma na imię Rudier, broni się jeszcze, usiłuje zachować odrębność w kręgu mechanizmów przeistoczonych w zmysły, zachować miraż świata, którego już nie ma, i lęk przed rzeczywistością obnażoną w świadomości Układu.

Próbuje zmienić tok myśli. Rozpinając coraz to nowe spirale anten, w paraboloidy czujników zagarnia szept gwiazd. Elektronowe źrenice błądzą wzdłuż galaktycznego równika, daremnie poszukują drugiego źródła głosu podobnego do wołania, jakie przywiodło tutaj ten statek. Przybył, lecz zbyt późno, aby powstrzymać zmierzch szkarłatnej planety, więc odleci równie niespodzianie. Zniknie po przedłużeniu trajektorii określonej przez miejsce obecnego postoju i przez to drugie — nie będące nawet mityczną Ziemią, lecz Strefą Układu.

— Nic, Rudier?

— Nic Szukam dalej.

Ci trzej, którzy są w dole, niedługo wrócą i odlecą wraz ze statkiem — przed siebie: oni nie cofają się nigdy. W hierarchii społecznej ich cywilizacji są oddziałem dalekosiężnego zwiadu, torującym drogę kolejnej fali kolonizacji przestrzeni. Tego wymaga dynamika kosmicznej ekspansji. W mechanizmie Układu obowiązuje odśrodkowa interferencja działań z jednym czynnikiem zabezpieczającym zwrotne sprzężenie, jakim jest dwustronny obieg informacji. Dla nich nie ma odwrotu — są forpocztą zwiadu. Potem przychodzą inni, lecz kosmiczny zwiad jest już krok dalej, krok mierzony dziesiątkami lat mozolnego biegu światła. I nic, że ślepy traf postawi na ich drodze kogoś takiego jak on, Rudier. Oddadzą mu komórkę swego statku, autonomiczną cząstkę, samą w sobie będącą całym statkiem: niech łamiąc prawa czasoprzestrzeni, prześcigając światło, zaniesie go w miejsce, skąd kiedyś wyszedł on sam i ich ojcowie.

Rudier czeka, kołując w przestrzeni. Rozpostarty na dziesiątki kilometrów każdym atomem ciała — statku wchłania promieniowanie gwiazd, przeczesuje ostatnią piędź nieba w nadziei przechwycenia promieniowania niosącego choć jeden, jedyny „kwant życia”. To wszystko, co może dla nich zrobić — odszukać następny cel ich nieskończonej wędrówki. Lecz niebo milczy. W wołaniu cefeid, pulsarów, w zapadniach czarnych gwiazd zaginął szept znamionujący życie. Przecież i oni szukali przez wiele lat, nim znaleźli jedno wysychające źródło. Dlaczego jemu miałoby sprzyjać szczęście?

Przepływający dołem ocean szkarłatu jakby poszarzał.

— Orst i Paldan poddali się transformacji. — Poznaje głos Nezera, tego, który został. — Jeśli chcesz: patrz.

Rudier boi się, lecz pragnienie ostatecznego zrozumienia świata, który zabrał mu tyle lat życia, przezwyciężyło lęk i wyobcowany ze zmysłów wzrok zapada się w dół, na wskroś przenikając grząski obwał chmur, i znowu sięga powierzchni planety przez źrenice człowieka, który stoi przed kamienną ścianą.

— To ty, Nezer?

— Tak, ja. — Naprzeciw niego pionowa płaszczyzna muru.

Przywarte do czarnego lustra stoją dwie ludzkie postacie z szeroko rozkrzyżowanymi ramionami. Jedna twarzą w głąb ściany, druga na zewnątrz. Przyćmiony blask niskiego pułapu chmur wyświetla z półmroku dwa ciała na wpół zanurzone w kamieniu, jakby ktoś pionowym cięciem rozpłatał na połowy i ustawił obok siebie wsparte o mur części jednego człowieka.

Rudier chce szarpnąć się do tyłu, cofnąć przed nieobecnym spojrzeniem twarzy, która została, lecz Nezer stoi twardo.

— Spokojnie — odzywa się w zupełnej ciszy. — Wiesz przecież…

Spokojnie… jakby cokolwiek znaczyła wiedza wobec zakorzenionego w podświadomości lęku przed czarną magią, o której ci trzej nie słyszeli nawet. To prawda, że ich ciała potrafią przenikać kamień, a świadomość może wchłaniać w siebie inne osobowości lub wędrować sama neuronowym labiryntem cudzych zmysłów, transformować się w elektroniczne obwody i monokrystaliczne struktury maszyn. Lecz trzeba czasu, aby przywyknąć, przyjąć za swoje te zmiany wynikłe w trakcie wielowiekowej ewolucji całego społeczeństwa. Takie są zresztą koleje rozwoju każdej kultury. Czymże innym są mury miast, z którymi obcował przez tyle lat, jeśli nie gigantycznym układem fantomaszyny, wyhodowanym z kamienia monokrystalicznym homeostatem, który wchłonął w siebie miliardy istot, transformował ich psychikę w molekularne obwody fantomatycznego świata. To tylko dwa skrajne modele cywilizacji: ludzka — swoją ekspansją obejmująca sferę makrokosmosu, nieustannie rozprzestrzeniająca się na tysiące świetlnych lat, oraz cywilizacja tego globu — przekraczająca submolekularny próg materii w poszukiwaniu warunków sprzyjających dowolnej kreacji światów, modelowanych przez mechanikę i elektrodynamikę kwantową.

I jedna tylko istnieje zasadnicza różnica: człowiek zdołał asymilować nowe środowisko, w kategoriach psychicznych i materialnych, natomiast istoty tej planety nie uwzględniły elementu doskonałej symbiozy, która zamknęła ich świat, każdą roślinę, zwierzę, nawet kamień w precyzyjny mechanizm przemiany materii zazębiający poszczególne ogniwa biosfery. Wystarczył brak jednego trybu, aby rozpadła się reszta. Dlatego odchodząc do ziemi obiecanej, wymodelowanej w kwantowym homeostacie fantomatycznego świata, skazały na zagładę pierwotny jego obraz, a z nim siebie, gdyż nie zdołały całkowicie zerwać więzów mikro— i makroświata uosobionych w strukturze kamienia. Jeśli więc dzisiaj żywy kamień kruszeje za najlżejszym dotknięciem, stanowi to prawo zdeterminowanej histerezy i dwie postacie rozpięte w jednym z niewielu ocalałych zwierciadeł to ostatni układ wejść i wyjść na granicy dzielącej dwa bieguny świata.

Ten, który został twarzą na zewnątrz, to Orst.

— Możesz połączyć się z Paldanem.

— Nie, nie… — Rudier boi się ciągle. — Mów lepiej… Oni są?

— Tak, Paldan usiłuje nawiązać kontakt.

— Jak wygląda ich świat?

— Patrz sam.

Twarz w ścianie otwiera oczy o źrenicach głębokich jak studnie, ciągnących w otchłań bez dna. Wylot tunelu przenikającego przestrzeń ucieka na strony i wzrok sięga śnieżnej równiny.

— To ty, Paldan?

— Tak, ja.

Mlecznobiałe, opalizujące strumienie nawarstwiają się kataraktami prześwitujących od wewnątrz perspektyw, formują w pełnym krysztale rozczłonkowane muszle gigantycznych perłopławów. W zawrotnej inscenizacji tańca białych zamgleń padają na wznak, rozpościerając skrzydła jak oślepione światłem śnieżne ćmy o skrzydłach — ramionach, skrzydłach — oczach, skrzydłach — twarzach. I nie ma już nic, prócz tych twarzy i wyciągniętych rąk, prócz bladych widm, korowodem cieni ciągnących spoza przełęczy horyzontu.

— Przecież oni mają ludzkie twarze!

— Nie, Rudier. Cokolwiek widzisz, wszystko jest wykładnią antropomorfizmu twojej wyobraźni. Tutaj nie ma kształtów.

— Pomimo to sprawiają dziwnie ludzkie wrażenie.

Woskowe postacie kołują w opętańczym transie absolutnej bieli, która gęstniejącą śnieżycą zasnuwa świat, i wciąż nowymi falami nadlatują spośród wielowarstwowych pasm przestrzeni, z jakąś niesamowitą, ślepą determinacją dążą dalej, przed siebie, gdzie w posiniałej pętli horyzontu krzewi się jeszcze wyblakły gejzer barwnej zorzy. I choć w tym fantasmagorycznym kalejdoskopie kształtów trudno dopatrzyć się czegoś ludzkiego, to jednak mimika gestów, ruchów…