– Niemcy zostawili po sobie niejeden zakopany arsenał – mówił znów prokurator – i to jest najtragiczniejsze żniwo wojny (akcent na najtragiczniejsze) w dzisiejszych czasach! Tymczasem ani jedna lekcja nie była poświęcona w waszej szkole temu zagadnieniu (akcent na waszej). Powiedzcie dyrektorze, co zrobiliście, żeby przestrzec młodzież przed niebezpieczeństwem tego rodzaju? Wiecie już, ile tego było w cegielni? Mamy dokładne dane – starczyłoby na wysadzenie w powietrze nie tylko tego budynku, ale i wszystkich okolicznych domów.
Dyrektor tłumaczył coś zawile, a później M-ski opowiadał o rosnącej niechęci do masowych organizacji, upadku ducha czujności i tak dalej, aż skończył na polityce Watykanu i nieprzejednanej postawie kleru, z którym on sam miewa – i owszem – zatargi. I opowiedział prokuratorowi o naszym spotkaniu przy brętowskim cmentarzu na dowód, że mówi prawdę.
– Mnie interesują fakty – nie dał się zbyć prokurator – a nie ogólniki. Ja chcę mieć dokładny opis sytuacji tamtego krytycznego dnia. Wy, sierżancie (zwrócił się pewnie do tego w mundurze), do raportu załączycie szkic sytuacyjny i chyba nie muszę was instruować, jak się to robi. Pracujcie, jak chcecie, do poniedziałku rano raport ma być gotowy, bez żadnych niedomówień i niejasności! A swoją drogą – dodał na zakończenie – jeszcze rok temu ci chłopcy (to było o nas) siedzieliby na Okopowej jako grupa dywersyjna nawet Matka Boska by im nie pomogła! Tak, tak – dodał, wychodząc z gabinetu. -Zmieniają się czasy i obyczaje – i przeszedł przez sekretariat, pozostawiając za sobą mocny zapach słodkawej wody kolońskiej.
– No to mamy zagwozdkę – w chwilę później powiedział M-ski (i pewnie pokazał swoim paluchem papiery, którymi zarzucone było biurko dyrektora) – bo tu w tych zeznaniach nic się ze sobą nie zgadza i nie trzyma kupy!
– Oni (to znów o nas) wszyscy bezczelnie kłamią – dodał sierżant – boją się, ale kłamią.
– Kłamią, bo się boją – nie zauważył pan, sierżancie? – podjął kwestię dyrektor i tak przez dłuższą chwilę odbijali słowną piłeczkę, a ja zastanawiałem się w tym czasie, dlaczego stary dziadek Weisera, który był krawcem i bardzo rzadko wychodził z domu, umarł, kiedy rozpoczęły się poszukiwania. Pukano do jego drzwi i nikt nie otwierał, więc je wyważono i okazało się, że pan Weiser umarł na atak serca. Podobno znaleźli go siedzącego na krześle, z głową opartą na starej maszynie do szycia marki Singer, nad nie wykończoną robotą. Była to, jak dowiedziałem się już dużo później, kamizelka od garnituru, zamówionego przez wdowę po kapitanie, dlaczego akurat przez wdowę, tego nie wiem. Pana Weisera przypomniałem sobie z odrobiną lęku; jego śmierć, tak nagła, nie mogła być przypadkowa, teraz rozumiałem to jasno. Bo przecież milczący zawsze dziadek Weisera był jedyną osobą, której moglibyśmy powiedzieć, w jaki sposób Elka i Weiser odeszli od nas tamtego słonecznego dnia i jak to się stało, że nie mogliśmy sami zrozumieć tego do końca.
Bo żeby zrozumieć do końca, trzeba było zrobić mniej więcej to, co robię teraz w dwadzieścia kilka lat później. Trzeba było przypomnieć sobie wszystkie ważne szczegóły, uporządkować je i obejrzeć razem, tak jak ogląda się muchę zastygłą przed milionami lat w bryłce złotego bursztynu. Ale wtedy nikt nie był na to przygotowany, ani Szymek, ani Piotr, ani ja sam. Nikt z nas nie połączyłby wtedy zupy rybnej z obłokiem kadzidlanego dymu wypuszczonego przez proboszcza Dudaka w Boże Ciało, kiedy śpiewaliśmy „Bądźże pozdrowiona, Hosty-jo ży-wa", nikt nie pomyślałby nawet, że susza tego roku nie była taką sobie zwykłą suszą i nikt nie przypuszczał, że wybuchy Weisera przygotowywane w dolince za strzelnicą miały jakiś związek z tym, co robił w piwnicy nieczynnej cegielni albo z lśniącym kadłubem Iła 14, który podnosił czerwoną sukienkę Elki i całe jej ciało w krzakach żarnowca. Zresztą, nawet gdybyśmy opowiedzieli dokładnie to, co widzieliśmy ostatniego dnia nad Strzyżą za zerwanym mostem, ani M-ski, ani dyrektor, ani ten w mundurze, ani nikt inny na całym świecie nie potraktowałby tego poważnie. – To niemożliwe – mówiliby, przecierając okulary, siorbiąc kawę i strzępiąc mankiety od koszuli. – To niemożliwe – powiedzieliby – znów kłamiecie, niegrzeczni chłopcy. – I znów przesłuchania krążyłyby jak wcześniej wokół ostatniego wybuchu, na którym – ich zdaniem – wszystko się skończyło. Byliśmy także związani obietnicą, a właściwie przysięgą, dana Weiserowi. Ale postanowiłem niczego nie uprzedzać, więc na razie siedziałem w sekretariacie pomiędzy Szymkiem i Piotrem, noga łupała mnie okrutnie, a przez uchylone okno ulatywały resztki wykwintnego bukietu wody kolońskiej pana prokuratora, który opuścił szkołę punktualnie o godzinie wpół do ósmej. – Wojtal – zabrzmiało w drzwiach gabinetu nazwisko Piotra – teraz ty – i Piotr wszedł do środka razem z ostatnim uderzeniem zegarowego gongu.
Dlaczego prokurator użył słowa – Okopowej? Bo powiedział, że jeszcze rok temu siedzielibyśmy tam wszyscy trzej jako grupa dywersyjna. Dzisiaj wiem bardzo dobrze, dlaczego tak powiedział, ale wtedy, gdy Piotr zniknął za drzwiami gabinetu i rozpoczęła się druga, a właściwie trzecia kolejka przesłuchania, słowo użyte przez prokuratora nie dawało mi spokoju. Przypomniałem sobie, jak pewnego popołudnia, dwa lata wcześniej, przed naszym domem zatrzymał się zgniłozielony samochód i jak z tego samochodu wysiedli dwaj panowie w płaszczach, po czym udali się do mieszkania pani Korotkowej i wyprowadzili stamtąd jej męża, pana Korotka, pijanego w sztok, choć to nie był wcale dzień wypłaty. Dorośli mówili wtedy szeptem i po kątach, że pana Korotka wzięli na Okopową, bo ktoś doniósł, że słucha Londynu. I pan Korotek wrócił, ale dopiero po trzech tygodniach z okiem jak soczysta śliwka, a kiedy przyszedł sądny dzień następnej wypłaty, stanął na środku podwórka i zdjął koszulę, pokazując każdemu, kto chciał swoje plecy, które wyglądały jak pasiasta zebra żółto-czerwonego koloru. Wykrzykiwał przy tym straszne przekleństwa na swoją dolę i użalał się nad całym światem, którym rządzą kurwy, złodzieje i łajdacy. Stałem wtedy w bramie i widziałem, jak kobiety zamykają przezornie okna, żeby nie słuchać okropnych wyrazów, a pan Korotek, zanim jego żona zbiegła na dół i wtaszczyła go do mieszkania,, unosił rękę do góry i groził Panu Bogu za to, że on z wysokości patrzy na to wszystko i nic nie robi, tylko siedzi w swoim gabinecie z założonymi rękami, zupełnie jakby był dyrektorem, a nie robotnikiem. I kiedy Piotr zniknął za drzwiami gabinetu, a my z Szymkiem słuchaliśmy leniwego tykania zegara, przestraszyłem się widoku tych pleców i ulicy Okopowej, bo pomyślałem wtedy, że najstraszniejsze wyciskanie słonia ani skubanie gęsi, ani grzanie łapki, ani żadne inne tortury M-skiego nie dorównują plecom pana Korotka, fantastycznie kolorowym, z wyżłobionymi kanalikami, jak drzewo żywicowanej sosny.