Выбрать главу

Na dworze coraz szybciej zapadał zmierzch, gdy woźny wezwany przez dyrektora, wszedł do gabinetu, pozostawiając uchylone drzwi. Szeptem zwróciłem się cło Szymka z propozycją zmiany zeznań – cóż by w końcu szkodziło Weiserowi albo Elce, gdybyśmy opowiedzieli, co wydarzyło się nad Strzyżą następnego dnia po wybuchu w dolince? Jeśli są gdzieś w okolicy i tak ich nie znajdą, spokojna głowa, a jeśli są gdzieś zupełnie indziej, tym bardziej im nie zaszkodzimy. Ale Szymek był twardy. Zawsze, przez całą szkołę był twardy, a w śledztwie postanowił być jeszcze twardszy. Zacisnął zęby, widziałem to dokładnie i pokręcił głową przeczącym ruchem. Takim samym ruchem odpowiadał mi, gdy odwiedziłem go w dalekim mieście i wypytywałem jeszcze raz o tamte wakacje, kiedy zupa rybna zaległa w zatoce, a Weiser i Elka chodzili razem na lotnisko. Nie pragnął wracać do lat szkolnych i w niczym nie chciał mi pomóc, nie pamiętał albo nie chciał pamiętać szarego obłoku ze złotej kadzielnicy proboszcza Dudaka, a na temat Weisera powiedział kilka banalnych i płaskich zdań. To była jego nowa, porosła twardość, o którą zresztą nie mam żalu, bo Szymek jako jedyny z nas doszedł do czegoś w życiu. Tymczasem woźny wyszedł z gabinetu, trzymając porcelanowy dzbanek do zaparzania kawy i kazał mi pobiec do ubikacji po wodę. Szedłem więc pustym korytarzem i pomyślałem, że nie ma nic smutniejszego niż opustoszały szkolny korytarz wiodący nie wiadomo dokąd, melancholijnie pusty i jakby zupełnie nie ten sam, co sprzed kilku godzin, kiedy hałasowały tu setki mikrusów i starszych uczniów. Żałowałem, że nie mam ze sobą trucizny o piorunującym działaniu.

Ale naplułem w dzbanek, mając przed oczami wyłupiaste spojrzenie M-skiego i białą piankę zamieszałem palcem, tak, żeby się rozpuściła. Kiedy wróciłem do sekretariatu, Szymek był już w gabinecie, a Piotr siedział na składanym krześle tak jak wcześniej po mojej lewej stronie. Woźny przyniósł ze stróżówki elektryczną maszynkę i zaczął grzać wodę tutaj, żeby nie tracić nas z oczu. Woda syczała leniwie, cicho tykał zegar, zrobiło się sennie i ciepło.

Następnego dnia Weiser umówił się z nami przed główną bramą oliwskiego zoo. O ile było to zaplanowane, a o ile wynikło z sytuacji, kiedy zaczepiona Elka o mały włos nie przeorała twarzy Szymka pazurami? Nie mam żadnej pewności. A zresztą – co to za słowo – umówił? On po prostu nam to spotkanie wyznaczył jak suweren wasalom, ustami herolda. Wtedy, rzecz jasna, nie odczułem tego, ale już w sekretariacie na składanym krześle, kiedy szumiała woda na "kawę i tykał ścienny zegar, wtedy już miałem niejasne przeczucie, że Weiser był od tej chwili naszym suwerenem i nic tego zmienić nie mogło. Teraz widzę, że pierwszy rozdział nie napisanej książki o nim winien zaczynać się od słów „dobrze, powiedz im, żeby jutro przyszli do zoo o dziesiątej obok głównego wejścia", które Weiser wypowiedział z okna na pierwszym piętrze, skąd dolatywał nas znajomy turkot maszyny do szycia. O tym jednak mówiłem już i jeśli powtarzam niektóre rzeczy i nie wymazuję ich jak w szkolnym "wypracowaniu, to dlatego, że to co robię, nie jest pisaniem książki. Być może razem z Elką, Szymkiem i Piotrem moglibyśmy taką książkę napisać, ale – co zresztą powiedziano – Szymek woli niczego nie pamiętać, Elka nie odpisuje na listy nawet po mojej wizycie w Niemczech, a Piotr zginął na ulicy w grudniu siedemdziesiątego roku i leży w piątej alejce cmentarza na Srebrzysku.

Na lekcjach przyrody M-ski wiele razy podkreślał, że takiego ogrodu zoologicznego jak w Oliwie nie powstydziłoby się żadne europejskie miasto. Nie wiem, co M-ski miał na myśli. Czy to, że my nie mieszkamy

niektórzy – to była to wielka lipa i zawracanie głowy. Ale Weiser badał naszą cierpliwość, postał tu jeszcze przez moment, a następnie ruszył w kierunku klatek z drapieżnikami. Te klatki nawet dzisiaj, kiedy to piszę, muszą mieć odmienny zapach niż pomieszczenia innych zwierząt, różny od małp, różny od wybiegu słonia, wszystkich rogacizn i nierogacizn, bo taki właśnie miały wtedy i takim pamiętam go do dziś – słodkawy, mdły, unoszący się- wąskimi pasemkami w lepkim powietrzu lipca, odpychający zapach zapleśniałych legowisk lwów afrykańskich, tygrysa bengalskiego i czarnej pantery, która leżała na zeschniętym i łysym, konarze.

Weiser zatrzymał się przed jej klatką. Elka położyła palec na ustach i kazała nam stanąć nieco z tyłu, żeby mu nie przeszkadzać. Weiser odwrócony do nas plecami tkwił w bezruchu kilka dobrych minut, zanim spod klatki nie odeszli inni ludzie i wtedy zobaczyliśmy, że pantera drzemiąca do tej pory w swojej południowej sjeście powoli podnosi głowę. Wargi jej, z długimi igłami wąsów, wydęły się lekko i wyglądało to tak, jakby pantera czknęła, ale to był dopiero początek. Wargi unosiły się drgając coraz wyżej i pod czarnym aksamitem widać teraz było rzędy białych kłów. Usłyszeliśmy pierwszy szmer, który zaraz potem przeszedł w głęboki, dobywający się gdzieś z głębi pomruk. Pantera powoli, miękkim ruchem spłynęła z konara i ze zjeżoną sierścią zbliżała się do krat, jej ogon drgnął nieznacznie, po czym coraz mocniej, rytmiczniej, jak wahadło zegara bił o lśniące boki. I teraz zwierzę, dotykając pyskiem żelaznych prętów, stało naprzeciw Weisera, a to, co wcześniej było warkotem, przeszło nagle w gardłowe bulgotanie, w którym marszowy werbel mieszał się z hukiem wezbranej rzeki, a jesienna wichura z głosem dzwonów rezurekcyjnych. Pantera szalała przy kracie, biła łapą w cementową podłogę, opuszczała, to znów wznosiła pysk, a wreszcie podnosiła swoje cielsko jak pionową belkę, wspierając się przednimi łapami o pręty i widzieliśmy, jak wysuwały się grube i zakrzywione pazury. Lecz to nie było wszystko. Weiser przesadził barierkę oddzielającą go od klatki i stanął teraz tak blisko jej żelaznych prętów, że mógłby pochyliwszy się zaledwie o krok, dotknąć czołem pazurów kota. Pantera znieruchomiała. I nagle gardłowe bulgotanie przeszło w głęboki warkot, a warkot w cichy jak na początku pomruk i zwierzę, nadal ze zjeżoną sierścią i ogonem bijącym w boki, pełzło do tyłu, ze wzrokiem utkwionym w Weisera. To było niezwykłe. Pantera czołgała się w głąb klatki, bardzo wolno, brzuchem szorując po betonowej posadzce, a jej skośne t przymrużone oczy, lśniące jak nieruchome lusterka, wpatrzone były w Weisera. Gdy jej ogon wyczuł tylną ścianę wybiegu, siadła skulona w kącie i wreszcie opuściła oczy, drżąc na całym ciele. Każdy muskuł pod napiętą skórą dygotał teraz jak z zimna i wielki kot przypominał ratlerka pani Korotkowej, który uciekał w kąt podwórka na tupnięcie nogą. Staliśmy w milczeniu, kiedy Weiser podszedł do nas i kiedy Elka podała mu chustkę, a on wycierał krople potu z czoła jak po ciężkiej pracy. Ale to nie był koniec naszego dnia spędzonego z Weiserem, podobnie, jak nie jest to koniec historii tamtego lata, kiedy zupa rybna warzyła się w wodach zatoki, a ludzie modlili się po kościołach o odwrócenie suszy i deszcz.

Bo Weiser pokazał nam inną drogę do domu niż ta, którą przybyliśmy do oliwskiego zoo. Nie było tramwajowej pętli ani rozklekotanego tramwaju linii numer dwa, który, kursując wtedy pomiędzy Targiem Węgłowym a Oliwą, przejeżdżał obok zajezdni, naszej szkoły i kamienicy. Była za to droga Doliną Radości w górę, obok nieczynnej kuźni cystersów nad dopływem Oliwskiego Potoku, były trawy wysokie do kolan na płaskowyżu, skąd jak z Bukowej Górki widać było morze, były głębokie jary i rozpadliny w cieniu bukowych liści, i był wąski, piaszczysty trakt przez sosnowy starodrzew, który miejscami mieszał się z brzozowymi zagajnikami i leszczynową gęstwiną. Teraz brzmi to jak liryczne kwękanie po utraconym raju, ale kiedy Weiser pokazał nam miejsce obok źródła, w którym Fryderyk Wielki odpoczywał na polowaniu, albo kiedy, na prześwietlonej słońcem polanie zatupotały wypłoszone sarny lub kiedy zbieraliśmy pełnymi garściami słodkie maliny, wtedy był to dla nas raj odnaleziony, daleki od miasta i powabnie wciągający, jak mroczny chłód katedry w Upalny dzień. Weiser szedł przodem i mówił niby do Elki, ale właściwie do nas – o, tutaj zimą przychodzą dziki, albo – o, tędy się idzie do Matemblewa, lub – o, a tam jest największe mrowisko czerwonych mrówek z czaszką zająca. Ze szczególnym upodobaniem pokazywał miejsca, gdzie las przecinały linie okopów z ostatniej wojny i w podobnym stylu wyjaśniał – o, to jest lej od pocisku moździerza, albo – o, tu jest wykop dla samochodu, czego słuchaliśmy z zapartym tchem. Aż wreszcie wyprowadził nas przez dolinkę za strzelnicą na skraj moreny, skąd ujrzeliśmy wieżyczkę ceglanego kościoła w Brętowie i dobrze znajome zarysy cmentarza. I chociaż tę samą drogę przemierzałem już później w obie strony sam lub w towarzystwie, latem piechotą albo na rowerze, zimą na nartach, i chociaż nazwałem tę drogę – liczącą sześć i pół kilometra drogą Weisera, nigdy, nawet teraz, kiedy jest ona tylko niebieskim szlakiem parku krajobrazowego opisanym w przewodniku, nigdy wiec nie mogłem sobie przypomnieć, czy Weiser prowadząc nas z powrotem do domu, wszystko to pokazywał ręką, czy też trzymał w dłoni sękaty kij, którym podpierać się mógł jak laską. Bo przecież wracaliśmy do domu i on prowadził nas jakbyśmy byli od tego dnia jego ludem.