Kobieta przygotowała dużą piłkę ze skóry. – Herman hop! – I Herman wskoczył na piłkę, potoczył ją kilka metrów przebierając łapami, po czym wrócił na swoje miejsce, śmiesznie kiwając łbem. To samo wykonał Brutus i dalej Helga, a pantera znów nie przynaglana rozkazem dokończyła numer, zostawiając piłkę na przeciwległym krańcu areny. Brawa były jeszcze silniejsze, gdy jednak spojrzałem na Weisera, zobaczyłem, że nie uderza dłonią o dłoń. Bębnił tylko palcami o swoje kolano. Asystentka przyniosła teraz obręcz oblepioną czymś, co wyglądało na papierową masę i zapaliła to potarciem zapałki. Po ławkach przeszedł szmer podniecenia.
– Herman hop! – krzyknął dompter i strzelił w powietrzu z bicza. Lew dał wspaniałego susa przez płonącą obręcz i stanął po drugiej stronie areny naprzeciwko zydli. – Brutus hop! – znów strzelił bicz i długi skok w wykonaniu kota zachwycił publiczność. – Helga hop! – powtórzyło się. – Sylwia hop! – i obie kocice znalazły się razem z lwami. Numer powtórzono w odwrotną stronę – zwierzęta przeskakiwały przez środek ognistego koła i lądowały teraz na swoich zydlach, a kobieta, na której kostiumie cekiny jarzyły się dziesiątkami odbić, przesuwała obręcz w odpowiednim kierunku. Znów cała czwórka siedziała na taboretach, dompter ukłonił się i zebrał porcję oklasków.
Wtedy stało się to, czego nikt nie przypuszczał, że wydarzyć się może. Asystentka zgasiła płomienie szybkim poruszeniem obręczy i odwracając się tyłem do zwierząt, ruszyła po następny rekwizyt – miała to być huśtawka z deseczką, oczekująca na swoją kolej przy prętach klatki. Kobieta zrobiła dwa, może trzy kroki i potknęła się na zagłębieniu piasku. Wystarczyło to panterze na błyskawiczny skok w jej kierunku i na arenę upadły prawie równocześnie – najpierw żona domptera, a za nią, uderzając przednią łapą w jej głowę, czarna kocica. Zabrzmiało to niesamowicie – podwójne klap klap i krótki gardłowy okrzyk kobiety, a później absolutna cisza. Nikt z publiczności nie poruszył się nawet z miejsca, wszyscy zamarli w głuchym, tępym oczekiwaniu.
– Sylwia! – dompter zrobił krok w jej kierunku. – Sylwia na miejsce! – Ale pantera zamiast odwrócić się w stronę zydli, szarpnęła ciałem kobiety gdzieś na wysokości łopatki, jakby szantażowała tresera, mówiąc: nie rusz, to moje! Lwy poruszyły się niespokojnie na taboretach. Brutus przestąpił z nogi na nogę, a Helga wydała długi, głęboki pomruk. Zza kulis wyszli dwaj pomocnicy z gaśnicą, ale dompter wstrzymał ich ruchem dłoni, bo właśnie w tej samej chwili kobieta poruszyła się, a wtedy Sylwia parsknęła gniewnie i uderzyła swoją panią w okolice krzyża, zdzierając kostium pazurami. Na piasek spadły lśniące cekiny, a z obnażonego pośladka czerwonymi bruzdami popłynęła krew. Ktoś z górnych ławek zaszlochał, lecz zaraz go uciszono.
Weiser siedział wyprostowany, głowę miał nieruchomą i tylko palce tak samo jak wcześniej bębniły o kolano. Chryste – myślałem – niech on tam zejdzie, niech pokaże, co potrafi, bo przecież potrafi, niech spojrzy jej w oczy tak samo jak wtedy w zoo, niech ją poskromi, zmusi do uległości, zgniecie jej bunt, niech ją skruszy jak tamtą, zamieni w zalękłego psa, małego ratlerka, niech zrobi to, zanim będzie za późno.
Herman zeskoczył z taboretu i podniósł łeb, czując w powietrzu podniecający zapach. Dompter dał znak orkiestrze. Na pół tonu muzycy zagrali zejście z areny. Lwy poruszyły się niespokojnie. – Herman! Brutus! Helga! Raz tu! Raz tu! – powtórzył treser. – Raz tu! Raz tu! – Lwy, acz niechętnie, podeszły do tunelu. – Raz, raz – i wolno, jakby były ospałe, wychodziły przez otwór, aż wreszcie pomocnik spuścił za nimi zastawkę.
Teraz dompter został sam na sam z panterą, która przednimi łapami spoczywała na nieruchomym ciele kobiety, bijąc niespokojnie ogonem raz w lewo, raz w prawo. – Sylwia – mówił nieco ciszej – dobra Sylwia, na miejsce Sylwia! – Ale pantera, świadoma swej przewagi, zacharczała ostrzegawczo. Jej oczy śledziły każdy ruch mężczyzny. – Sylwia – zrobił krok do przodu – na miejsce! – Sylwia jednak nie zamierzała rezygnować ze zdobyczy, z jej gardła dobiegł głęboki pomruk i ostrzegawczo podniosła łapę do uderzenia. Palce Weisera bębniły dalej o kolano, a ja po raz pierwszy byłem na niego wściekły i gdyby nie groza sytuacji, wrzeszczałbym na niego i okładał pięściami. Dlaczego się nie poruszył, dlaczego nie zbiegł na dół, dlaczego nie pokazał swoich umiejętności teraz, kiedy na piasku czerwona kałuża stawała się coraz większa, dlaczego siedział spokojnie, jak przy występach woltyżerki albo wygłupach clownów? Chryste – myślałem – zrób coś, żeby się ruszył, popchnij go tylko, resztą zrobi sam, on umie to doskonale, zmuś go tylko, zmuś, ale Weiser siedział nieporuszony z głową jak posąg, z twarzą jak posąg, z nogami jak posąg i tylko palce nienaturalnie długie wybijały wciąż ten sam rytm na trzy czwarte.
Dompter był bezradny. Nie mógł posunąć się do przodu ani do tyłu, stał jak zahipnotyzowany i coraz ciszej przemawiał do Sylwii tymi samymi słowami: – Na miejsce! Dobra Sylwia, na miejsce! – I było to jeszcze straszniejsze niż możliwy skok pantery w jego stronę. Jeden z pomocników wolno, tak aby nie zwracać na siebie uwagi, okrążał klatkę po zewnętrznej stronie bandy z gaśnicą pod pachą, drugi wysunął się zza kulis z wiatrówką przygotowaną do strzału i obaj, coraz bliżej pantery, czaili się do ataku. Nie wiedziałem wówczas, że w gaśnicy jest odurzający płyn, a wiatrówka strzela kapsułami z narkotykiem. Wyglądali jak mali chłopcy idący z drewnianym mieczem i procą na afrykańskiego bawołu – śmiesznie i nieporadnie. Pantera trąciła kobietę, choć nie był to ruch zdecydowany. Mężczyzna z gaśnicą przyklęknął, złożył się jak do strzału i puścił w sam pysk zwierzęcia potężny strumień. Pantera podskoczyła. Ciśnienie odrzuciło jej głowę do tyłu, ale łapy, grube łapy zostały jeszcze przez sekundę na miejscu i pewnie dlatego kiedy porzucała swoją zdobycz, powlokła ją metr, może dwa po piasku, zanim, charkocząc i bijąc łapą niewidzialnego przeciwnika, nie schroniła się przy bandzie. Trafiona kapsułą z wiatrówki podrygiwała jeszcze przez moment w epileptycznym tańcu, zanim, padła na arenę. Dompter był już, przy swojej żonie, chwycił ją na ręce i niósł za kulisy. Trzech pomocników wrzuciło panterę na brezentową, płachtę, którą powlekli następnie do drugiego wyjścia.