I to był koniec przedstawienia. Płakałem. Żal mi było pięknej pani i jej ślicznego kostiumu z cekinami, ale jeszcze bardziej rozżalony byłem na Weisera. Bo jedno wiedziałem – albo nie potrafił wszystkiego, albo nie chciał pomóc. Wyglądało na to, że jednak nie chciał pomóc i to było okropne. Brakowało mu tylko szmaragdowego szkiełka. Nie zbiegł na dół, nie wcisnął się przez wąski otwór i nie stanął oko w oko z czarną panterą. Zaskoczona publiczność nie oszalała ze zgrozy, a następnie z radości, kiedy chłopiec podchodzi na wyciągnięcie ręki do drapieżnika i poskramia go spojrzeniem, silniejszym niż wszystkie pociski i strumienie razem wzięte. Nie, nic takiego nie stało się, bo Weiser uznał, że nie musi robić tego wszystkiego dla żony domptera ubranej w obcisły kostium obszyty cekinami. A dla kogo zrobiłby coś takiego? Może dla Elki – myślałem – a dla któregoś z nas? Gdyby zrobił, co do niego należało, oprócz wyratowania asystentki, miałby z tego ogromne korzyści – sławę, uznanie, a może nawet natychmiastowe przyjęcie do cyrku, a dalej podróże, występy i jeszcze większą sławę, większą nawet, niż nasze miasto i cały kraj. Wiedeń i Paryż, Berlin i. Moskwa – wszystkie miasta u stóp jedenastoletniego pogromcy zwierząt, który nie potrzebuje bicza ani tresury. Wielkie nagłówki w gazetach i jeszcze większe tłumy na widowni. A on odrzucił to wszystko i bębnił palcami w kolano raz dwa trzy, raz dwa trzy, raz dwa trzy. Dzisiaj wiem, że było inaczej, bo Weiser nigdy przecież nie pragnął zostać cyrkowym artystą. Ktoś, kto lewituje i strzela do kanclerza III Rzeszy, nie może występować w cyrku. Nie. To zdanie jest nielogiczne. Jeśli nie skreślam go, to dlatego, że wszystko w tej historii wydaje się nielogiczne. Niech więc zostanie.
Następnego dnia pojechaliśmy oczywiście pod namiot cyrkowy dowiedzieć się, czy żona domptera żyje. Ciekawiło nas również bardzo, co dzieje się z panterą. Ale usłyszeliśmy tylko tyle, że, kobieta jest w szpitalu, a numer z tresurą dzikich zwierząt będzie odbywał się bez udziału czarnej pantery. Pani z kasy powiedziała, że jeszcze nie wiadomo, co z nią zrobią, może za kilka dni wystąpi znowu, a może cyrk sprzeda ją do ogrodu zoologicznego. Potem przez dwie godziny włóczyliśmy się po Starym Mieście, ale z braku gotówki i jakichkolwiek atrakcji trzeba było wracać do domu. Kiedy mijaliśmy słup ogłoszeniowy na naszej ulicy, zobaczyłem Weisera idącego w naszym kierunku z parcianym workiem pod pachą. Wracał z lasu i na pewno znowu łapał zaskrońce, by przenieść je w okolice cmentarza albo na kamieniołomy. Elki nie było w pobliżu. – Co robimy dzisiaj – zapytał go Szymek – masz jakieś pomysły? – Dzisiaj nie mam czasu – Weiser wyglądał na zaskoczonego. – Przyjdźcie jutro do dolinki za strzelnicą, będzie wybuch. – Zamiast do domu poszliśmy prosto aż do pruskich koszar, ale na murawie ze dwudziestu wojskowych kopało piłkę w tumanach gryzącego kurzu i nie było czego tani szukać. Po południu ruszyliśmy więc na cmentarz przez Bukową Górkę, żeby zajrzeć do krypty i rozegrać może grę wojenną, choć propozycja ta nie wzbudziła w nikim entuzjazmu. Weiser, jak dowiedziałem się teraz od Piotra, kiedy siedziałem w domu z ropiejącą nogą, dwa razy odmówił im pożyczenia zdezelowanej parabelki, a o schmeiserze nie chciał nawet rozmawiać. Uganiać się z patykiem i krzyczeć – ta ta ta tach to już nie było to, gdy chociaż raz trzymało się w ręku prawdziwą broń. Ale z nim nie można było dyskutować, jeśli odmówił, to ostatecznie. Szymek kopał sosnowe szyszki, których na drodze było pełno, a ja mełłem w ustach długą trawę z kitą na końcu. Mieliśmy już za sobą wzniesienie i zza zakrętu opadającej łagodnie drogi widać było skraj cmentarza. Od tej strony wszystkie nagrobki były porozbijane, a zardzewiałe krzyże obrośnięte perzem, trawą i pokrzywami wyglądały jak sterczące maszty zatopionych okrętów. Kiedy mijaliśmy nagrobek Horsta Mellera, idąc dalej w dół, już cmentarzem, gwałtownie zahuczały dzwony.
– Źółtoskrzydły! – krzyknęliśmy prawie równocześnie, a Szymek, najprzytomniejszy, rzucił jak rozkaz: – Do krypty, bo znów będą go ścigać! – To nie był najlepszy pomysł, bo nawet stojąc na krypcie nie można było dostrzec, co dzieje się koło dzwonnicy. Ale biegliśmy, jakby to nas ścigano, a nie wariata, który uciekł od czubków i ukrywał się gdzieś w okolicy. Minęły może trzy minuty, podczas których echo dzwonów odbijało się o ściany lasu i nastała cisza. – Już ktoś tam jest – wyszeptał Piotr – na pewno go gonią! – I rzeczywiście, po chwili pośród trzasku łamanych badyli i szelestu odchylanych gałęzi ujrzeliśmy Żółtoskrzydłego pomykającego w naszym kierunku. Zapamiętał kryptę, gdy jednak zbliżył się na odległość kilku kroków i zobaczył trzy uważnie spoglądające twarze, dał drapaka dalej, w stronę nasypu, gdzie kończył się cmentarz i zaczynała dolina z pierwszymi ogródkami działkowymi. Może nie poznał nas zaabsorbowany ucieczką, a może się przestraszył, w każdym bądź razie zamiast czmychnąć w głąb krypty, gdzie nie odnalazłby go nawet oddział milicji i sanitariuszy, umykał dalej ścigany przez kościelnego kuternogę i jakiegoś mężczyznę, który nie był proboszczem i którego nigdy do tej pory nie widzieliśmy. Fontanny piasku tryskały spod stóp Żółtoskrzydłego. Trawa pochylała przed nim swoje źdźbła, a krzaki rozchylały się same, żeby ułatwić mu ucieczkę.
Jednego tylko nie przewidział, nie wiedział albo po prostu o tym zapomniał, że dolinka nie jest już tą samą dolinką, gdzie rosły wysokie do kolan trawy, kępy dzikich ostów, żarnowca, gdzie w słoneczne dni cicho przemykały zaskrońce, a kuropatwy śmigały spod nóg jak skrzydlate pociski, Przewrócił się na pierwszym drucie kolczastym, wstał, rozerwał go rękami i umykał dalej, ale faceci z motykami, grabiami, szpadlami, faceci z deseczkami i pędzlami w dłoniach już zobaczyli go, jak biegnie oglądając się za siebie, już wyczuli psimi nosami radosną muzykę swoich serc i namiętności i już ruszali, żeby zagrodzić mu przejście i schwytać go w sieć z plugawą satysfakcją w oku. Pobiegliśmy śladem kościelnego i mężczyzny, żeby zobaczyć, co będzie dalej. Źółtoskrzydły ujrzał nadbiegające postacie, zatrzymał się na chwilę i ruszył z powrotem, prosto na kościelnego. Towarzyszący mu mężczyzna, trzeba przyznać – bardzo fachowo, wyciągnął przed siebie nogę w odpowiednim momencie i Żółtoskrzydły runął jak długi prosto pod stopy kościelnego. Gdyby zerwał się wtedy od razu i pognał w naszym kierunku – byłby uratowany, ale stało się inaczej. Podnosił się powoli. Mężczyzna zdążył wskoczyć mu na kark i przez chwilę szamotali się jak wściekłe psy, aż Żółtoskrzydłemu udało się odskoczyć. Znów biegł i po raz drugi w złym kierunku – działkowcy zdążyli utworzyć szeroki półksiężyc i zaciskali teraz kleszcze obławy.
I wtedy zobaczyliśmy Żółtoskrzydłego w zupełnie nowej postaci. Nie uciekał już, stanął pośrodku opasającego koliska, głowę pochylił lekko do przodu niczym zapaśnik i czekał na tamtych nieruchomo. Zatrzymali się, niepewni, co robić dalej.
– Niech ktoś leci do telefonu na plebanię – krzyknął kościelny – trzeba zadzwonić po milicję albo do szpitala!
Grubas, ten sam, który zaczepił mnie i Weisera, gdy nieśliśmy zaskrońce, odłożył motykę i ruszył w stronę cmentarza. W tej samej chwili dwaj odważniejsi działkowcy zbliżyli się do Żółtosikrzydłego.
– Spokojnie – przemawiał pierwszy – nic ci nie będzie.