Czy ona go kochała?! Tak właśnie myślałem, siedząc w sekretariacie ze spuchniętym nosem, kiedy w gabinecie dyrektora przygotowywano następną rundę przesłuchań, tak przypuszczałem wtedy, wyobrażając sobie jej przedwcześnie zaokrąglone piersi, długie blond włosy i czerwoną sukienkę noszoną w upalne dni. Dzisiaj wiem, że nie miałem racji, choć jeszcze trudniej przychodzi mi określić ich wzajemny stosunek od momentu, kiedy odeszli wzdłuż kościelnego płotu przynaglani naszymi kamieniami. Wcześniej Elka odnosiła się z wyraźną pogardą do tych, którzy nie umieli dopłynąć do czerwonej boi, skoczyć z górnego pomostu mola na główkę albo celnie podać piłki, gdy graliśmy mecz na murawie obok pruskich koszar, aż nagle zobaczyła w chudym i przygarbionym Weiserze kogoś bardzo ważnego i rzuciła się na nas z pazurami. Niemożliwe, aby zmieniła się w ciągu ułamka sekundy. Musiała poczuć to, co my poczuliśmy parę tygodni później, widząc Weisera w piwnicy starej cegielni, od czego przechodziły ciarki i prąd elektryczny latał po całym ciele.
Muszę jednak uporządkować fakty. Tak, to nie jest pisanie książki o Weiserze, ani o nas sprzed kilkudziesięciu lat, ani o naszym mieście z tamtego czasu, ani o szkole, ani tym bardziej o M-skim i epoce, w której był najważniejszym po dyrektorze człowiekiem – nic mnie to nie obchodzi i jeśli postanowiłem zapisać wszystko, przypomnieć sobie zapach tamtego lata, kiedy zupa rybna wypełniła plaże zatoki, to przecież tylko ze względu na Weisera. To właśnie zmusiło mnie do podróży do Niemiec i to właśnie każe mi teraz spisać wszystko od początku, bez pominięcia żadnego, najdrobniejszego nawet szczegółu. Bo w takich przypadkach drobiazg okazuje się czasem kluczem otwierającym wrota i każdy, kto choć raz zetknął się z czymś niewytłumaczalnym, wie o tym dobrze. A zatem:
Mijały pierwsze dni lipca, w upale i duchocie miasto pozbawione zatoki zdawało się ledwie dychać, a zupa rybna gęstniała i gęstniała, przysparzając władzom miejskim coraz to nowych kłopotów. Początkowo ufano, że ta dziwna epidemia przeminie sama i nie robiono nic, następnie przedsięwzięto jakieś kroki, bo na plaży uwijali się od rana mężczyźni z drewnianymi grabiami jak do zbierania siana i zgarniali nimi zwały rybich zewłoków, które następnie wywożono ciężarówkami na śmietnisko miejskie, polewano benzyną i palono. Działania te miały jednak efekt odwrotny od zamierzonego – zdechłych kolek pęczniejących w słonecznym upale przybywało, a gazety donosiły o masowym umieraniu kotów i psów w dzielnicach przylegających do zatoki. Przypominano również, że od dwóch miesięcy, to jest od początku maja, nie spadła ani jedna kropla deszczu, co starzy ludzie z upodobaniem tłumaczyli jako karę boską. A my w tym czasie buszowaliśmy po brętowskim cmentarzu, mając hełm i automat podarowany nam przez Weisera i na przemian raz jako Niemcy, raz jako partyzanci padaliśmy od kuł, całkiem jak w filmach o wojnie wyświetlanych w kinie „Tramwajarz". Tylko czasami przyszło nam do głowy, żeby zapytać samych siebie, dlaczego Elka nie bawi się z nami, a także co widzi w chudym i słabowitym Weiserze, skoro włóczy się z nim po całych dniach w różnych częściach miasta. Ktoś widział ich na Starówce obok studni Neptuna, ktoś inny dałby sobie rękę uciąć za to, że Weiser z Elka przesiadywali najczęściej na łące obok lotniska, innym znów razem Piotr przyuważył ich, jak szli aż za Brętowo, do zerwanego mostu, gdzie Strzyża przepływa pod kolejowym nasypem, po którym od czasu wojny nie jeździł żaden pociąg. Ale na wiadomości te nie zmacaliśmy specjalnej uwagi, codziennie rano któryś z nas wsiadał w tramwaj i jechał do Jelitkowa zobaczyć, jak wygląda rybna zupa i czy aby nie ustępuje, a następnie szukał nas na cmentarzu za Bukową Górką, żeby donieść, iż smród na plaży jest jeszcze większy, a roje wielkich much unoszą się nad zawiesiną jak szarańcza. W cieniu cmentarnych drzew było przyjemniej niż na podwórku i ulicy.
Któregoś dnia obok krypty z gotyckim napisem zobaczyliśmy mężczyznę w piżamie i szpitalnym szlafroku, który siedział na płycie i mamrotał coś pod nosem, zupełnie jakby odmawiał godzinki. Otoczony przez nas kołem nie zdradzał zaniepokojenia i gestem rąk pokazał, skąd wziął się tutaj – był uciekinierem ze szpitala dla czubków, który po drugiej stronie szosy wychodzącej z miasta piętrzył się na wzgórzu czerwono-szarą bryłą. Jeden Piotr radził iść do szpitala i powiedzieć, gdzie przebywa poszukiwany zapewne uciekinier, ale nikt z nas nie widział prawdziwego wariata i chcieliśmy przekonać się, czy to, co proboszcz Dudak mówił w swoich płomiennych kazaniach o szaleńcach wyrzekających się Boga, jest prawdziwe. Bo proboszcz Dudak w naszym parafialnym kościele Zmartwychwstańców, położonym podobnie jak ten brętowski za cmentarzem nie opodal lasu, proboszcz Dudak tak samo jak starzy ludzie mówił, że zupa w zatoce i susza to są znaki dawane od Boga.
– Poprawcie się jeszcze póki czas – krzyczał z ambony w ostatnią niedzielę. – Nie wyrzekajcie się Boga ludzie małej wiary, nie czcijcie fałszywych proroków i bałwanów, bo On odwróci się od was. Nie bądźcie jak ci szaleńcy, którzy ufając tylko we własne siły, świat chcą budować od nowa. A ja pytam was, cóż to za świat, w którym zniknie wiara, cóż to za świat, w którym nie oddaje się Jemu, Stworzycielowi i Odkupicielowi czci najwyższej, pytam się was i ostrzegam, nie dawajcie wiary szaleńcom, opamiętajcie się, póki leszcze pora. Sami widzicie, że Bóg daje wam znaki swojego gniewu – i tak w płomiennym stylu proboszcz Dudak straszył i prosił na przemian swoich parafian, a my rozumieliśmy wtedy, że są szaleńcy, przez których nie możemy kąpać się tego lata w Jelitkowie i chcieliśmy sprawdzić, jak wygląda taki szaleniec. Skoro więc trafiła się okazja, skoro traf przysłał na cmentarz mężczyznę w szpitalnym szlafroku, zakrzyczeliśmy Piotra i nie pobiegliśmy na Srebrzysko, żeby zadenuncjować uciekiniera, tylko staliśmy wokół niego, przyglądając się ciekawie jego pomarszczonej twarzy i przydeptanym kapciom, w których uciekł ze szpitala na opuszczony cmentarz. Ale jeśli był to szaleniec, to na pewno nie z gatunku tych, o których grzmiał z ambony proboszcz Dudak. Nie mówił do nas nic i Szymek jako najodważniejszy nałożył mu na głowę zardzewiały hełm. Wtedy mężczyzna ruchem ręki pokazał, że chce obejrzeć nasz zdezelowany automat, a kiedy już trzymał w rękach schmeiser, stanął na krypcie i wznosząc do góry lufę, zaczął do nas przemawiać pięknym, donośnym głosem:
– Bracia! Słowo pańskie zamieszkało w uchu moim, słuchajcie przeto słów, jakie wam daję na świadectwo! Oto Pan obnaży ziemię i przemieni oblicze jej, a rozproszy obywateli jej. Wielce obnażona będzie ziemia, i bardzo złupiona, albowiem Pan mówił to słowo. Płakać będzie i upadnie ziemia, zwątleje i obali się okrąg ziemski, zemdleją wszystkie narody ziemskie. Przeto, że ta ziemia splugawiona jest przez obywateli, albowiem przestąpili prawa, odmienili ustawy, naruszyli przymierze wieczne!
Nie bardzo rozumieliśmy, o co chodzi w tych słowach, były jednak tak porywające i wzniosłe, że słuchaliśmy mężczyzny w piżamie z zapartym tchem, zapominając zupełnie, że to wariat, który uciekł od czubków ze Srebrzyska. A on podnosił ręce do góry, potrząsając przy tym naszym automatem, unosił się na palcach, jakby chciał stanąć jeszcze wyżej i poły jego brudnego szlafroka przypominały wielkie żółte skrzydła, na których mógłby ulecieć ponad Bukową Górkę albo jeszcze dalej, gdyby tylko zechciał.
– A tak będzie nachylony człowiek – mówiły dalej żółte skrzydła – a zacny mąż poniżony będzie i oczy wyniosłych zniżone będą. Dlatego przekleństwo pożre ziemię, a zniszczeją obywatele jej, dlatego popaleni będą obywatele ziemi, a mało ludzi zostanie. Póki nie będzie wylany na nas duch z wysokości, a nie obróci się pustynia w pole urodzajne, a pole urodzajne za las poczytane nie będzie!
Kiedy przypominam sobie dzisiaj ten czysty, nisko brzmiący głos, nie mam żadnych wątpliwości, że jedyną osobą, która zrozumiałaby wówczas słowa żółtoskrzydłego mężczyzny, był Weiser. Tylko, że nie było go wtedy z nami, siedział pewnie w tym czasie z Elką w piwnicy nieczynnej cegielni albo włóczyli się gdzieś po suchych łąkach okalających lotnisko. Gdzie zresztą by nie był, słuchaliśmy urzeczeni, tymczasem skrzydła zwinęły się, mężczyzna zeskoczył z grobowca i przemawiając dalej, prowadził nas zarośniętą mchem ścieżką w stronę spróchniałej dzwonnicy, która choć położona na nieczynnym cmentarzu, służyła proboszczowi brętowskiego kościółka w niedzielę i święta.
– Kwilcie – głos mężczyzny nabrał teraz zdwojonej mocy – albowiem blisko jest dzień Pański, który przyjdzie jako spustoszenie od Wszechmocnego. Wytracenie, mówię, naznaczone uczyni Pan, Pan Zastępów, w pośrodku tej wszystkiej ziemi. Cóż uczynicie w dzień nawiedzenia i spustoszenia, które z daleka przyjdzie? Tedy spojrzymy na ziemię, a oto ciemności i ucisk, bo i światło zaćmi się przy wytraceniu!
Staliśmy już przy dzwonnicy, a on odłożył automat na poprzeczną belkę i odwiązawszy sznur zaczął go ciągnąć. Razem z pierwszymi dźwiękami spiżu usłyszeliśmy jeszcze słowa dużo piękniejsze od tych, jakie można było usłyszeć na kazaniach proboszcza Dudaka – Dlatego rozszerzyło piekło gardło swoje, a rozdarło nad miarę paszczękę swoje. – I teraz przy olśniewających dźwiękach brętowskich dzwonów, bo w przeciwieństwie do naszej parafii były tu trzy dzwony, a nie jeden, przy wspaniałym dźwięku tych dzwonów, mężczyzna w szlafroku powtarzał niczym refren pieśni: – Biada tym, którzy stanowią prawa niesprawiedliwe, biada tym, którzy stanowią prawa niesprawiedliwe. – A my staliśmy wokół i nawet niektórzy z nas kołysali się do rytmu tej pieśni, bo to była pewna pieśń, tyle że nie kościelna, bo nigdy nie słyszeliśmy jej w kościele, ani też masowa, bo na lekcjach muzyki śpiewaliśmy tylko masowe pieśni, a tej tam nie było. Może za chwilę wszyscy podchwycilibyśmy jej słowa i przejmującą melodię i w ten sposób stałaby się przynajmniej w ograniczonym sensie masową, ale przeszkodził tym narodzinom kulawy kościelny kuśtykający w naszą stronę. Zbliżał się niebezpiecznie szybko i wygrażał w naszym kierunku zaciśniętą pięścią. – Bezbożnicy – krzyczał – to już nie potraficie świętego miejsca uszanować, precz mi stąd, bo jak zaraz i przyspieszał kroku, a jego komża coraz wyraźniej bielała na tle leszczynowych zarośli. Razem z Żółtoskrzydłym rzuciliśmy się do ucieczki w stronę Bukowej