Górki, lecz kościelny postanowił gonić nas dalej, aż do granicy cmentarza, którą wyznaczały betonowe podmurówki nie istniejących od dawna słupków. – Chuligani – krzyczał jeszcze głośniej – wandale – wygrażał kułakiem. – Nie macie czego tu szukać – kuśtykał coraz szybciej – nieboszczykom spokój zakłócać. I gdyśmy już byli poza granicą cmentarza, nagle, jak spod ziemi wyrósł między sosnami M-ski z teczką w jednej ręce, a jakąś rośliną w drugiej. Oderwany od swojego zajęcia patrzył na nas rybim wzrokiem.
– O co chodzi, chłopcy? Widzicie tę roślinkę? Jest piękna, nieprawdaż? Powiedz mi – zwrócił się do mnie – jaka to będzie rodzina? Nie wiesz, co? – ucieszył się jak na lekcji. – To jest rząd Aggregatae, po polsku skupieńce, podrodzina pierwsza – Liguliflorae, po polsku języczkokwiatowe, tak, to jest prawdziwy pomornik górski – Arnica montana – rośnie na łąkach górskich, a znalazłem go tutaj, niebywałe, na północy w morenowym otoczeniu! Kwitnie w czerwcu bądź w lipcu i to się zgadza.
Dalsze rozważania M-skiego o niezwykłym odkryciu przerwał kościelny, który znając nauczyciela przyrody, nie zawahał się uczynić ostrych wymówek:
– Pan darwinista nie musi z młodzieżą zakłócać spokoju świętych miejsc – mówił sapiąc – bo to się nie godzi, ja do dyrekcji szkoły list poślę z zapytaniem, czy dla nauki trzeba po cmentarzach hałas robić.
– Ja, tu, ten, panie – plątał się M-ski – ja tu jestem prywatnie, a ci chłopcy to nie ze mną.
– Nie z panem – zezłościł się kościelny – jak to nie z panem, sam widziałem, jak ciągnęliście razem dzwony i po co to takie psie figle? Czy proboszcz przychodzi do szkoły dzwonić w czasie lekcji? Nie! Więc od kościoła proszę trzymać się z daleka!
Tego już było za wiele, M-ski spurpurowiał i wyrzucił z siebie jednym tchem potok pełen gróźb i ostrzeżeń, w którym słowa – prowokacja – kler – jezuityzm – obskurantyzm – i zacofanie powtarzały się bardzo gęsto. Następnie wrzucił Arnica montana do swojej teczki i odszedł, pogroziwszy, że jeśli zobaczy nas choćby w okolicy cmentarza, nie pozbieramy się w przyszłym roku szkolnym. Kościelny też odszedł, a my dopiero teraz zauważyliśmy brak Zółtoskrzydłego, który umknął, korzystając z zamieszania. Co gorsza zabrał ze sobą wehrmachtowski hełm i zardzewiały schmeiser.
Tak, tego dnia nie było z nami Elki ani Weisera i mógłbym właściwie nie zapisywać niczego, nie przypominać wariata w piżamie i żółtym szlafroku, nie wspominać słowem o trzech dzwonach brętowskiego cmentarza, ani nie wywoływać z pamięci pomornika górskiego z włochatą łodyżką i żółtym, rozczapierzonym kwiatem. Tylko że w tej historii, bardziej zdaje się niż w innych, pewne szczegóły i wydarzenia dopiero z odległej perspektywy nabierają racji swojego istnienia, łączą się ze sobą i nie sposób – jeśli się o tym wszystkim myśli – traktować ich oddzielnie. Naturalnie, gdyby nie Żółtoskrzydły, gdyby nie brętowskie dzwony, groźba M-skiego pod naszym adresem, gdyby nie Arnica montana, nasza uwaga nie skupiłaby się na Weiserze tak, aby on zechciał to zauważyć. Bo myślę, że przez cały ten czas Weiser czekał jak doświadczony myśliwy na moment, w którym zwierzyna traci orientację, mając wiatr z tyłu, a nie w nozdrza. On po prostu badał sobie znanymi sposobami naszą gotowość.
Następnego dnia nie poszliśmy więc przez Bukową Górkę do Brętowa. Od samego rana przed sklepem Cyrsona ustawiła się długa kolejka spragnionych oranżady. Oblepione butelki krążyły z rąk do rąk, żona właściciela odważała jabłka i ogórki, a lep zwisający pod sklepową lampą przypominał włochatą łapę pająka. Na podwórku pani Korotkowa rozwieszała bieliznę, wiedzieliśmy, że jej mąż pracujący w stoczni wróci tego popołudnia pijany w sztok, bo to dzień wypłaty. Podobnie zresztą jak nasi ojcowie, którzy w większości pracowali w stoczni i w większości w dzień wypłaty wracali pijani do swoich żon, a naszych matek, które zresztą jak pani Korotkowa załamywały ręce, robiły awantury i tak samo jak ona zanosiły przed oblicze Pana Boga swoje utrapienia i nieszczęścia. Na razie jednak słoneczny żar zabijał wszelką chęć do życia, pani Korotkowa z pustym koszykiem przemierzała podwórko, mówiąc, że taka pogoda nic dobrego wróżyć nie może. Wyliniały kot wylizywał w cieniu kasztana swoje rany, a nad całą dzielnicą unosił się mdły zapach z masarni położonej za sklepem Cyrsona. Nie częściej niż raz na godzinę po kocich łbach naszej ulicy przejeżdżał z hałasem jakiś samochód, wznosząc tumany wolno opadającego kurzu. I nagle zobaczyliśmy Weisera z Elką wychodzących tylnymi drzwiami kamienicy; szli przez rachityczny, spalony słońcem ogródek, pomiędzy rzędami pożółkłej fasoli, która tego lata nie wyrosła nawet do połowy tyczek. Szli i Weiser mówił coś do niej, a Elka się śmiała. Trąciłem w bok Szymka, żeby iść za nimi, ale Szymek wstrzymał mnie. – Poczekaj – powiedział i pobiegł do domu po francuską lornetkę, którą jego dziadek zdobył pod Verdun w czasie I wojny. Nie wiem, czy jest jeszcze dzisiaj w posiadaniu Szymka, ale pamiętam, że to była lornetka artyleryjska ze skalowaną podziałką w obu okularach, pamiętam też, że była z naszej strony przedmiotem pożądania i zazdrości i pewnie dlatego Szymek wynosił ją z domu bardzo rzadko, tylko przy wyjątkowych okazjach, jak wtedy, rok wcześniej, gdy ze strychu kamienicy oglądaliśmy pożar chińskiego masowca, który zawinął do Nowego Portu z ładunkiem bawełny. Elka i Weiser minęli tory tramwajowe obok pętli dwunastki, udając się ulicą Pilotów w stronę wiaduktu, łączącego Górny Wrzeszcz z Zaspą ponad torami kolejowymi, z którego schodziło się na przystanek. Weiser z Elką zatrzymali się na wiadukcie i patrzyli przez jakiś czas w stronę lotniska. Na razie nie potrzebowaliśmy lornetki tkwiącej w skórzanym futerale, bo ci na wiadukcie byli wyżej od nas o dwa zakręty stromej w tym miejscu drogi. Staliśmy ukryci za płotem fabryki papieru i widzieliśmy, że Weiser wyciąga coś z kieszeni i pokazuje Elce, a ona bierze to do ręki i uważnie ogląda. Cień starych drzew chronił nas skutecznie i jeśli cokolwiek tego dnia było inaczej, niż może wyłowić to z przeszłości moja pamięć, to na pewno cień wielkich klonów jest najprawdziwszy na świecie. Klony musiały rosnąć w tym miejscu już bardzo dawno i kiedy stawiano drewniane magazyny fabryczki, przylegające do ulicy Pilotów, drzew nie wycięto, tylko pozostawiono dziury w szopach. Tak więc staliśmy w cieniu drzew wyrastających wprost z dachu i Szymek zaczynał się niecierpliwić. – Co oni tam robią – pytał i już chciał siekać po lornetkę, kiedy ruszyli w stronę lotniska. Żółto-niebieska kolejka przemknęła gdzieś pod nami, a my już na wiadukcie śledziliśmy Weisera i Elkę, którzy przez dziurę w płocie przedostawali się akurat na teren lotniska.
– Zupełnie nie boją się straży – z uznaniem powiedział Szymek, wyciągając z futerału lornetkę. – A teraz zobaczymy, czego tam szukają – i przytknął do oczu ciemnobrązowe rury. Elka i Weiser zniknęli w gęstych krzakach żarnowca, których kępa przylegała do pasa startowego. Jeżeli piszę – przylegała – to ktoś może pomyśleć, że ta cholernie ważna kępa była gdzieś w połowie długości pasa albo przy jednym z jego bocznych odnóży, przeznaczonych do kołowania. Otóż nic bardziej mylącego – kępa żarnowca, w której znikli Elka i Weiser, była punktem, od którego pas startowy zaczynał się właśnie na południowym krańcu lotniska, biegnąc prostopadle do morza w kierunku północnym.
– Gdzie oni znikli! – emocjonował się Szymek. – Jasny gwint – powiedział (bo tak się wtedy mówiło). – Ja ci mówię, że oni się bawią w wizytę u doktora.
– W co? – zapytałem z niedowierzaniem.
– W wizytę u doktora – powtórzył Szymek. – On jej zdejmuje majtki i wszystko, co trzeba ogląda! Ale gdzie oni są? – Stał wsparty o żeliwną balustradę wiaduktu i obracał pokrętłami okularów, celując w kępę żarnowca.
Po naszej prawej stronie widać było jak na dłoni stary Wrzeszcz, z jego ciemnym, czerwonoceglastym kolorem i wieżami kościołów, po lewej stronie, bardzo daleko, majaczyły zarysy Oliwy, a na wprost ciągnęło się lotnisko z małym budynkiem dworca pasażerskiego, hangarami i zwisającym w bezruchu rękawem w kolorowe pasy. Dalej, tam, gdzie kończyło się lądowisko, widać było białą nitkę plaży, zatokę i statki oczekujące na redzie.
– Gdzie oni mogli zniknąć – powtarzał Szymek – przecież nie wychodzili z krzaków – i podał mi lornetkę niezdecydowanym ruchem, bo rozstawał się z nią niechętnie i zawsze na krótko. Gdy czarne kreski podziałki zamajaczyły mi w okularze na tle kępy żarnowca, poczułem się jak oficer francuskiej artylerii zabity pod Verdun. Właśnie kiedy poprawiałem ostrość, za naszymi plecami, od strony wzgórz zabuczał ciężko samolot. Krzaki żarnowca, te najbliższe betonowego pasa, poruszyły się i dopiero teraz zobaczyłem tych dwoje, jak leżeli obok siebie, trzymając się za ręce i jak niecierpliwie unosili głowy, wypatrując nadlatującego Iła. Tylko, że to nie była zabawa w lekarza i pacjenta, oni leżeli na wznak z wyciągniętymi nogami, trzymali się za ręce, a drugą każde z nich wczepiało się w korzenie żarnowca, które w tym miejscu były grube i poplątane. Samolot obniżając lot minął Bukową Górkę i zbliżał się do wysokości wiaduktu i torów kolejowych, a ja celowałem w czerwoną sukienkę Elki i jej gołe kolana, osiągając wreszcie idealną ostrość. Bo to, co zobaczyłem w kilka sekund później, kiedy ogromne i lśniące cielsko samolotu zdawało się dotykać brzuchem kępy żarnowca, widziałem w absolutnej ostrości. Maszyna jest dziesięć, może piętnaście metrów nad ziemią, a od kępy żarnowca i początku pasa dzieli ją odległość słabego rzutu kamieniem. Elka unosi kolana do góry i twarz jej wykrzywia grymas, wygląda, jakby krzyczała ze strachu, usta ma otwarte. Weiser ma również otwarte usta, ale nie wykrzywione, nie podnosi też kolan. Krzaki żarnowca jak ścięte kładą się od podmuchu, Elka, nie odrywając się od ziemi, unosi kolana jeszcze wyżej, a z nimi biodra, i widać, jak jej czerwona sukienka poderwana uderzeniem powietrznej fali odsłania czarny punkt między nogami. Ale to nie są żadne majtki, żadna tam bielizna, bo to czarne, uniesione lekko do góry, odsłonięte przez czerwoną sukienkę za sprawą huczącego samolotu jest dziwnie miękkie, falujące i tkliwe, to coś pokrywające się z punktem O podziałki artyleryjskiej w okularze francuskiej lornetki spod Verdun, to przypominające trójkąt zjawisko niknie zaraz w fałdach czerwonej sukienki, która opada na biodra i kolana Elki, skoro tylko wielki Ił dotknie kołami betonowej nawierzchni pasa, dziesięć albo piętnaście metrów za nimi. I już jest właściwie po wszystkim, bo oboje wstają i prędko biegną w kierunku płotu, żeby uniknąć pogoni strażnika uzbrojonego w strzelbę. Szymek wyrywa mi lornetkę i przykładając do oczu krzyczy: – Widzisz, bawili się jednak w lekarza, spłoszył ich samolot – ale ja wiedziałem już wtedy, że to nie było to, czego pragnąłby Szymek. Przez cały czas, kiedy samolot nadlatywał, ręka Weisera spoczywała w tym samym miejscu i to nie ona podniosła czerwoną sukienkę Elki. Tak, wiedziałem już wtedy, że Elka za pośrednictwem Weisera pozwala samolotom na dziwne i ekscytujące zabawy. I nie wiem, co zdziwiło mnie bardziej – czy to, że srebrzysty Ił 14 podnosił czerwoną sukienkę Elki, czy też to, że pomiędzy jej nogami było to czarne, trójkątne zjawisko, takie samo jak u mojej matki albo starszej siostry Piotra, o czym trudno było nie wiedzieć, jeśli kamienica nasza miała po jednej łazience na piętro.