Выбрать главу

– Czemu się uśmiechasz? Otworzył oczy i spojrzał na nią.

– Myślałem, że śpisz – mruknął.

– Obserwowałam cię. Wyglądałeś na takiego szczęśliwego.

– Tak. – Wciągnął w płuca głęboki haust chłodnego porannego powietrza i uniósł się na łokciu, by spojrzeć na Dolinę. W świetle przedświtu pola były niemal bezbarwne, a niebo perłowoszare. Już chciał jej wyznać, co go tak uszczęśliwia, gdy usłyszał stłumione brzęczenie. Przekrzywił głowę nasłuchując.

– Co się stało? – spytała Jane.

Położył jej palec na ustach. W chwilę później i ona usłyszała. Brzęczenie przybierało na sile i po kilku sekundach przerodziło się nieomylnie w warkot helikopterów. Ellisa ogarnęło przeczucie zbliżającej się katastrofy.

– O kurwa – zaklął mocno.

Zobaczyli nagle nad głowami wyłaniającą się znad góry formację maszyn: trzy garbate Hindy najeżone bronią pokładową i jeden wielki Hip do transportu wojska.

– Schowaj głowę – warknął Ellis do Jane.

Śpiwór był brązowy i zakurzony jak ziemia wokół nich – jeśli ukryją się pod nim, może nie zostaną dostrzeżeni z powietrza. Partyzanci stosowali tę samą metodę krycia się przed samolotami – nakrywali się nazywanym tu pattu, kocem w kolorze błota, który każdy z nich wszędzie ze sobą nosił.

Jane zagrzebała się w śpiwór. Po swej otwartej stronie śpiwór miał pokrowiec na poduszkę, której teraz w nim nie było. Jeśli narzucą ten pokrowiec na siebie, przykryje im głowy. Przyciskając Jane mocno do siebie, Ellis przeturlał się na brzuch i pokrowiec na poduszkę opadł na nich. Byli teraz praktycznie niewidoczni.

Leżeli na brzuchach, on połową ciała na niej, i patrzyli w dół, na wioskę. Helikoptery zniżały lot.

– Nie zamierzają tu chyba lądować? – mruknęła Jane.

– Wydaje mi się, że jednak… – odparł powoli Ellis.

– Muszę iść tam na dół… – mówiąc te słowa Jane zaczęła wstawać.

– Nie! – Ellis przytrzymał ją za ramiona i przygniótł całym ciężarem swego ciała do ziemi. – Zaczekaj… kilka sekund. Zobaczymy, co się będzie działo…

– Ale Chantal…

– Zaczekaj!

Przestała się szamotać, ale Ellis nie rozluźniał uścisku. Na dachach domów zaczynali siadać zaspani ludzie i przecierając oczy gapili się w oszołomieniu na wielkie maszyny, przecinające nad nimi powietrze niczym gigantyczne ptaszyska. Ellis skierował wzrok na chatę Jane. Dostrzegł Farę, która właśnie wstawała i owijała się prześcieradłem. Chantal leżała obok niej na maleńkim materacyku, skryta pod pościelą.

Helikoptery krążyły ostrożnie nad wioską. Chcą tu wylądować, pomyślał Ellis, ale po zasadzce w Darg są czujni.

We wsi zakotłowało się. Jedni wybiegali z chat, inni do nich wbiegali. Zapędzano do środka dzieci i inwentarz. Kilku wieśniaków próbowało uciekać, ale jeden z Hindów przeleciał nisko nad ścieżkami prowadzącymi poza opłotki i zmusił ich do powrotu.

Ta scena przekonała sowieckiego dowódcę, że tutaj nie ma żadnej zasadzki. Hip z żołnierzami i jeden z trzech Hindów opuściły się niezgrabnie i usiadły na polu. W parę sekund później pojawili się żołnierze, wyskakujący niczym insekty z ogromnego brzucha Hipa.

– Nie podoba mi się to! – krzyknęła Jane. – Muszę tam zaraz zejść.

– Posłuchaj! – powiedział z naciskiem Ellis. – Nic jej nie grozi – cokolwiek zamierzają Rosjanie, nie przylecieli tu w sprawie dzieci. Ale niewykluczone, że szukają ciebie.

– Muszę być przy niej…

– Przestań panikować! – krzyknął. – Właśnie gdybyś z nią była, groziłoby jej niebezpieczeństwo. Dopóki tu jesteś, będzie bezpieczna. Czy nie rozumiesz?

Najgorsza rzecz, jaką mogłabyś zrobić, to popędzić teraz do niej.

– Ellis, ja nie mogę…

– Musisz.

– O Boże! – Zamknęła oczy. – Przytul mnie mocno. Objął ją za ramiona i przyciągnął do siebie.

Żołnierze otoczyli wioskę. Poza ich pierścieniem pozostał tylko jeden dom – chata mułły, która stała dobre czterysta jardów od reszty zabudowań, przy ścieżce wiodącej w górę zbocza. Gdy Ellis spojrzał w tamtym kierunku, z chaty wymknął się jakiś człowiek. Odległość nie była zbyt wielka i Ellis dostrzegł jego farbowaną na czerwono brodę: to był Abdullah. Po chwili z chaty wyszła jeszcze trójka dzieci różnego wzrostu oraz kobieta z niemowlęciem na ręku i cała gromadka ruszyła biegiem pod górę w ślad za mułłą.

Rosjanie dostrzegli ich natychmiast. Jeden ze znajdujących się w powietrzu helikopterów odleciał znad wioski i zawisł nad ścieżką, którą uciekała rodzina mułły. Ellis z Jane naciągnęli sobie śpiwór jeszcze bardziej na głowy. Z dolnej części nosa maszyny poszła seria i przy stopach Abdullaha eksplodował równym ściegiem pył. Mułła zatrzymał się jak wryty, balansując komicznie ciałem i rękoma, aby się nie przewrócić, potem zawrócił na pięcie i pobiegł z powrotem wymachując rękoma i wrzeszcząc do swoich, żeby wracali. Gdy dobiegli do domu, druga ostrzegawcza seria z karabinu maszynowego uniemożliwiła im wejście do środka i po chwili cała rodzina kierowała się już w dół stoku, ku wiosce.

Poprzez zagłuszający wszystko ryk silników przebijały się co jakiś czas pojedyncze wystrzały, ale żołnierze oddawali je chyba w powietrze, żeby zastraszyć wieśniaków. Wchodzili do domów i wywlekali z nich mieszkańców w nocnych koszulach i bieliźnie. Hind, który zawrócił mułłę z rodziną, zaczął teraz krążyć nisko nad wioską, jakby szukając innych uciekinierów.

– Co oni chcą zrobić? – spytała Jane roztrzęsionym głosem.

– Nie wiem.

– Czy to odwet?

– Bron Boże.

– To co? – nie ustępowała.

Ellis miał już na końcu języka: skąd, do cholery, mam wiedzieć?, ale zamiast tego powiedział:

– Może to kolejna próba pojmania Masuda.

– Ale on przecież nigdy nie zostaje w pobliżu pola bitwy.

– Może mają nadzieję, że zaniechał środków ostrożności albo zwlekał z odejściem, lub też że został ranny… – Prawdę mówiąc Ellis nie wiedział, o co tu chodziło, ale obawiał się masakry w stylu My Lai.

Wieśniaków spędzano na dziedziniec meczetu. Żołnierze traktowali ich obcesowo, ale nie brutalnie.

– Fara! – krzyknęła nagle Jane.

– Co się stało?

– Co ona robi?

Ellis spojrzał na dach chaty Jane. Fara klęczała przy maleńkim materacyku Chantal i Ellis widział wystającą z niego małą różową główkę. Chantal chyba wciąż spała. Fara nakarmiła ją pewnie w nocy z butelki, ale chociaż Chantal jeszcze nie zgłodniała, huk helikopterów mógł ją obudzić. Ellis miał nadzieję, że jednak śpi.

Ujrzał, jak Fara kładzie obok główki Chantal poduszkę, a potem naciąga na twarzyczkę dziecka prześcieradło.

– Ukrywa ją – wyszeptała Jane. – Poduszka podtrzymuje w górze prześcieradło, żeby miała czym oddychać.

– Bystra dziewczyna.

– Że też mnie tam nie ma.

Fara miętosiła prześcieradło, a potem narzuciła byle jak drugie na ciałko Chantal. Zwlekała jeszcze przez chwilę, oceniając efekt swoich zabiegów. Z daleka dziecko wyglądało zupełnie jak porzucony w pośpiechu stos pościeli. Wrażenie to zadowoliło chyba Farę, bo dziewczyna zbliżyła się do krawędzi dachu i zeszła po schodkach na podwórko.

– Zostawia ją – jęknęła Jane.

– Chantal jest tak bezpieczna, jak to możliwe w tych okolicznościach…

– Wiem, wiem!

Farę pognano wraz z innymi do meczetu. Wchodziła tam jako jedna z ostatnich.

– Wszystkie dzieci są ze swoimi matkami – zauważyła Jane. – Wydaje mi się, że Fara powinna zabrać Chantal ze sobą…