Wzuła buty i nie zawiązując sznurowadeł wyszła przed chatę. Zimne, jaskrawe górskie światło zmusiło ją do przymrużenia oczu. Stała na wysokogórskiej hali – rozległej zielonej łące, przez którą wił się strumień. Z jednego krańca łąki wynosiły się strome góry, a do ich podnóża tuliły się kamienne chaty i zagrody dla bydła. Domy stały puste, nie było też zwierząt. Znajdowało się tu letnie pastwisko i stada krów odeszły do swoich zimowych zagród. W Dolinie Pięciu Lwów wciąż jeszcze trwało lato, ale na tej wysokości jesień przychodziła już we wrześniu.
Jane pobiegła do strumienia. Płynął dostatecznie daleko od kamiennych chat, aby mogła zdjąć ubranie bez obawy, że zgorszy Mohammeda. Wbiegła do strumienia i zanurzyła się szybko. Woda była paraliżująco zimna. Wyskoczyła natychmiast na brzeg szczękając zębami.
– Diabli nadali – wymamrotała na głos. Postanowiła, że nie będzie się myć, dopóki nie powrócą do cywilizacji.
Włożyła ubranie – mieli tylko jeden ręcznik zarezerwowany dla Chantal – i pobiegła z powrotem do chaty podnosząc po drodze z ziemi kilka patyków. Położyła je na resztkach wczorajszego ogniska i dmuchała tak długo, aż patyki zajęły się od drzemiącego w zgliszczach żaru. Wyciągnęła zmarznięte ręce i trzymała je nad płomieniem, dopóki nie poczuła, że jest jej cieplej.
Wstawiła garnek z wodą na kąpiel dla Chantal. Kiedy czekała, aż się zagrzeje, obudzili się kolejno pozostali. Najpierw Mohammed, który poszedł się zaraz umyć, później Ellis, skarżąc się, że cały jest obolały, a na końcu Chantal, której wystarczyło dać jeść, by ją zadowolić.
Jane znajdowała się w stanie dziwnej euforii. Powinnam się niepokoić, i pomyślała, zapuszczając się z dwumiesięcznym dzieckiem w ten dziki zakątek świata. Ale nie wiadomo dlaczego nad wszystkimi jej ewentualnymi obawami dominowało uczucie szczęścia. Co mnie tak uszczęśliwia? – zadała sobie pytanie i odpowiedź nasunęła się sama: bo jestem z Ellisem.
Chantal także wydawała się szczęśliwa, jakby wysysała ten stan ducha z mlekiem matki. Ostatniego wieczoru nie zdołali kupić nic do jedzenia, ponieważ pasterze bydła odeszli i nie było od kogo kupować. Mieli jednak w zapasach prowiantu trochę soli i ryżu, który ugotowali – nie bez trudności, bo na tej wysokości na zagotowanie się wody można czekać w nieskończoność. Na śniadanie została reszta zimnego ryżu. To trochę ostudziło euforię Jane.
Jadła, karmiąc jednocześnie Chantal. Później umyła i przewinęła małą. Zapasowa pielucha uprana wczoraj w strumieniu wyschła przez noc nad ogniem. Podłożyła ją Chantal, a z zasiusianą poszła nad strumień. Liczyła na to, że wiatr i ciepło końskiego ciała wysuszą ją w drodze. Co by powiedziała mama dowiedziawszy się, że jej wnuczka leży cały dzień w jednej pieluszce? Byłaby przerażona. Nieważne…
Ellis z Mohammedem objuczyli kobyłę i siłą ustawili ją we właściwym kierunku. Dzisiaj będzie gorzej niż wczoraj. Mają przeciąć pasmo górskie, które od stuleci z niniejszym lub większym skutkiem izoluje Nurystan od reszty świata. Będą się wspinać ku znajdującej się na wysokości czternastu tysięcy stóp przełęczy Aryu. Przez większość drogi będą musieli brnąć przez śnieg i lód. Spodziewali się dotrzeć jeszcze dzisiaj do wioski Linar w Nurystanie. W prostej linii to zaledwie dziesięć mil, ale będzie dobrze, jeśli dowloką się tam późnym popołudniem. Gdy ruszali w drogę, słońce przygrzewało już silniej niż rano, ale powietrze nadal było zimne. Jane założyła grube skarpety i rękawice z jednym palcem, a pod podbite futrem palto wdziała sweter. Chantal niosła w nosidełku między paltem a swetrem, rozpiąwszy górne guziki, aby mała miała czym oddychać.
Opuścili łąkę i ruszyli w górę rzeki Aryu. Krajobraz momentalnie stał się znowu surowy i wrogi. Zimne urwiska pozbawione były jakiejkolwiek roślinności.
W pewnej chwili Jane dostrzegła w oddali obozowisko nomadów – kilka namiotów rozbitych na nagim stoku. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć, że w Dolinie są oprócz nich jeszcze jacyś ludzie, czy też raczej się ich obawiać. Jedyną inną żywą istotą, jaką zauważyła, był sęp brodaty, szybujący w ostrych podmuchach wiatru. Nie było tu żadnej wyraźnie wytyczonej ścieżki. Jane cieszyła się niezmiernie, że jest z nimi Mohammed. Z początku podążali brzegiem rzeki, ale kiedy ta się zwęziła i w końcu znikła pod ziemią, prowadził ich dalej z taką samą pewnością. Spytała go, skąd zna drogę, i wyjaśnił jej, że szlak wytyczają usypane co kawałek kupki kamieni. Nie zauważyła ich, dopóki jej nie pokazał.
Wkrótce stąpali już po gruncie pokrytym cienką warstwą śniegu i Jane, pomimo grubych skarpet i butów, zaczęły marznąć stopy.
Zdumiewające, że Chantal prawie się nie budziła. Co kilka godzin zatrzymywali się na parę minut odpoczynku i Jane wykorzystywała te okazje, by nakarmić małą, krzywiąc się z zimna przy wystawianiu na mróz wrażliwej piersi. Podzieliła się z Ellisem spostrzeżeniem, że według niej Chantal nadzwyczaj dobrze znosi trudy podróży.
– To wprost niewiarygodne. Niewiarygodne – przyznał.
W południe, w miejscu, skąd roztaczał się widok na przełęcz Aryu, zatrzymali się na upragniony półgodzinny odpoczynek. Jane była już zmęczona i bolały ją plecy. Do tego straszliwie zgłodniała. Łapczywie pochłaniała morwowo-orzechowe placuszki, które stanowiły cały ich lunch.
Podejście do przełęczy nie wyglądało zachęcająco. Przyglądając się stromemu stokowi, Jane zaczęła mieć poważne wątpliwości. Chyba posiedzę tu trochę dłużej, przeleciało jej przez myśl. Było jednak zimno i zaczęła dygotać. Ellis zauważył to i wstał.
– Chodźmy, zanim przymarzniemy do tych kamieni – powiedział wesoło, a Jane pomyślała: patrzcie go, jaki rozkoszny. Wysiłkiem woli zmusiła się, by wstać.
– Daj, poniosę Chantal – zaproponował Ellis.
Z wdzięcznością oddała mu dziecko. Mohammed ruszył przodem prowadząc za uzdę Maggie. Jane powlokła się niechętnie za nim. Ellis zamykał pochód.
Stok był stromy, a pokryte śniegiem podłoże śliskie. Po kilku minutach Jane była bardziej zmęczona niż przed zatrzymaniem się na odpoczynek. Kiedy tak szła potykając się i sapiąc, przypomniało jej się, jak mówiła Ellisowi: Chyba mam większe szansę ucieczki z tobą stąd, niż potem samotnie z Syberii. Może nie dam rady i tutaj, pomyślała teraz. Nie zdawałam sobie sprawy, że będzie aż tak źle. Ale zaraz przywołała się do porządku. Oczywiście, że zdawałaś sobie sprawę, przyznała w duchu, i wiesz, że aby było lepiej, najpierw musi być gorzej. Przestań wreszcie biadolić, ty patetyczna idiotko. W tym momencie poślizgnęła się na oblodzonym kamieniu i zatoczyła. Ellis idący tuż za nią złapał ją za ramię i podtrzymał, chroniąc przed upadkiem. Uświadomiła sobie, że uważał na nią przez cały czas i poczuła przypływ miłości do tego człowieka. Jean-Pierre nigdy by się tak o nią nie troszczył. Szedłby przodem wychodząc z założenia, że jeśli będzie potrzebowała pomocy, sama o nią poprosi: gdyby miała mu to za złe, spytałby, czy w końcu chce, by ją traktować na równi z mężczyznami, czy nie.
Zbliżali się do szczytu. Jane pochyliła się w przód, żeby skompensować pochyłość, i powtarzała sobie w duchu: jeszcze kawałek, jeszcze kawałek. Kręciło jej się w głowie. Idąca przed nią Maggie poślizgnęła się na obluzowanych kamieniach i ostatnie kilka stóp podbiegła wierzgając i pociągając za sobą Mohammeda. Jane brnęła za nią ostatkiem sił, licząc kroki, w końcu postawiła nogę na płaskim terenie. Zatrzymała się. Świat wirował jej przed oczami. Otoczyło ją ramię Ellisa.
Zamknęła oczy i wsparła się na nim.