– Stąd będzie cały dzień marszu z górki – powiedział.
Otworzyła oczy. Nigdy nie widziała tak surowego krajobrazu: nic tylko śnieg, wiatr i skały – wszędzie i zawsze.
– Co za straszne pustkowie – szepnęła.
Przez chwilę patrzyli na roztaczający się przed nimi widok.
– Musimy ruszać dalej – powiedział w końcu Ellis.
Ruszyli. Droga w dół była bardziej stroma. Mohammed, który podczas wspinaczki cały czas ciągnął Maggie za uzdę, teraz czepiał się jej ogona spełniając rolę hamulca i pilnując, by kobyła nie zsunęła się bezwładnie po śliskim stoku. Pośród bezładu luźnych, przysypanych śniegiem skał trudno było wypatrzyć kopczyki kamieni, ale Mohammed szedł bez wahania naprzód. Jane przyszło na myśl, że powinna wziąć Chantal od Ellisa, aby trochę odetchnął, ale wiedziała, że nie da rady jej nieść.
Schodzili coraz niżej i pokrywa śnieżna stopniowo stawała się coraz cieńsza, aż w końcu znikła zupełnie odsłaniając szlak. Jane słyszała od jakiegoś czasu dziwne pogwizdywania i wreszcie wykrzesała z siebie tyle energii, by zapytać Mohammeda, co to jest. Odpowiedział słowem z narzecza dari, którego nie znała. On z kolei nie znał jego francuskiego odpowiednika. Wreszcie pokazał jej małe wiewiórkowate zwierzątko, przebiegające im drogę – był to świstak. Później zobaczyła ich jeszcze kilka i zastanowiło ją, czym się tu odżywiają.
Wkrótce podążali już z biegiem małego strumienia i monotonię ciągnących się bez końca szarobiałych skał zaczęły ożywiać kępki rachitycznej trawy oraz niskie krzaki porastające brzegi. W wąwozie hulał wciąż jednak wiatr, przenikając ubranie Jane tysiącem lodowatych igiełek.
Tak jak przedtem wspinaczka stawała się z każdą chwilą trudniejsza, tak teraz schodzenie szło coraz to łatwiej; ścieżka wygładzała się stopniowo, powietrze stawało się cieplejsze, a krajobraz milszy dla oka. Jane w dalszym ciągu była skrajnie wyczerpana, ale nie czuła się już załamana i przygnębiona. Po przejściu kilku mil dotarli do pierwszej wioski Nurystanu. Tutejsi mężczyźni nosili grube swetry bez rękawów w krzykliwe biało-czarne wzory i mówili własnym językiem, który Mohammed ledwie rozumiał. Udało mu się jednak kupić od nich chleb za trochę afgańskich pieniędzy Ellisa.
Jane miała wielką chęć poprosić Ellisa, aby zostali tutaj na noc, bo czuła się straszliwie skonana, ale do zmierzchu pozostało jeszcze kilka godzin i postanowili, że spróbują dotrzeć do Linar jeszcze dziś. Ugryzła się w język i przymusiła obolałe nogi do marszu.
Ku jej niezmiernej uldze okazało się, że przez ostatnie cztery mile z kawałkiem szło się łatwiej i dotarli do celu dobrze przed zmrokiem. Usiadła pod ogromnym drzewem morwowym i dłuższą chwilę siedziała w bezruchu. Mohammed rozpalił ognisko i zabrał się do przyrządzania herbaty.
Nie wiadomo w jaki sposób po wsi rozniosła się wieść, że Jane jest pielęgniarką z Zachodu, i po jakimś czasie, kiedy karmiła i przewijała Chantal, w przyzwoitej odległości ustawiła się mała grupka oczekujących pacjentów. Zebrała siły i przebadała ich. Stwierdzała jak zwykle infekcje ran, pasożyty jelit i dolegliwości oskrzeli, ale zauważyła, że dzieci są tu trochę lepiej odżywione niż w Dolinie Pięciu Lwów, prawdopodobnie dlatego, iż w tym dzikim zakątku wojna nie poczyniła tak wielkich spustoszeń.
W zamian za tę zaimprowizowaną pomoc medyczną Mohammed otrzymał kurczaka, którego ugotował zaraz w swoim rondlu. Jane wolałaby iść spać, ale zmusiła się, by zaczekać na posiłek i pochłonęła go żarłocznie. Kurczak był łykowaty i bez smaku, ale nigdy jeszcze nie była tak głodna.
Jane z Ellisem dostali izbę w jednej z wiejskich chat. Był tam dla nich materac i drewniana kołyska dla Chantal. Spięli ze sobą śpiwory i kochali się z leniwą czułością. Jane rozkoszowała się ciepłem i pozycją leżącą niemal tak jak seksem. Ellis zasnął potem natychmiast, a ona leżała jeszcze kilka minut z otwartymi oczyma. Teraz, gdy się odprężyła, mięśnie sprawiały wrażenie jeszcze bardziej obolałych. Rozmyślała o leżeniu w prawdziwym łóżku w zwyczajnej sypialni, do której poprzez zasłony przenika blask ulicznych świateł, a z zewnątrz dociera trzask drzwiczek samochodów, o ubikacji ze spuszczaną wodą, o kranie z ciepłą wodą, o sklepiku za rogiem, gdzie można kupić waciki, jednorazowe pieluszki i szampon dla dzieci. Uciekliśmy Rosjanom, myślała czując, jak ogarnia ją senność; być może uda nam się dotrzeć do domu. Może naprawdę się uda…
Obudziła się jednocześnie z Ellisem wyczuwając, jak nagle drgnął i spiął się w sobie. Przez chwilę leżał obok bez ruchu, wsłuchując się w szczekanie dwóch psów. Potem szybko zsunął się z posłania.
W izbie panowały absolutne ciemności. Usłyszała trzask zapałki i w rogu zapłonęła świeca. Spojrzała na Chantal – dziecko spało spokojnie.
– Co się stało? – spytała.
– Nie wiem – szepnął. Wciągnął dżinsy, wskoczył w buty, narzucił płaszcz i wyszedł.
Jane wrzuciła na siebie to, co miała pod ręką, i wybiegła za nim. Światło księżyca wpadające przez otwarte drzwi sąsiedniej izby wyławiało i mroku czwórkę dzieci leżących rzędem w jednym łóżku. Żadne z nich nie spało. Widać było tylko ich wytrzeszczone oczy, wyzierające spod krawędzi wspólnego koca. Ich rodzice spali w izbie obok. Ellis stał w progu i wyglądał na zewnątrz.
Jane stanęła obok. W blasku księżyca dostrzegła na wzgórzu samotną postać biegnącą w ich kierunku.
– Psy go usłyszały – szepnął Ellis.
– Ale kto to jest? – spytała Jane.
Nagle stanął przy nich ktoś jeszcze. Jane wzdrygnęła się, ale zaraz poznała
Mohammeda. W jego ręku połyskiwało ostrze noża.
Postać zbliżyła się. Jej chód wydał się Jane znajomy. Mohammed chrząknął i opuścił nóż.
– To Ali Ghanim – powiedział.
Rozpoznała charakterystyczny krok Alego, któremu w bieganiu przeszkadzał skrzywiony kręgosłup.
– Ale co on tu robi? – wyszeptała.
Mohammed wyszedł przed chatę i pomachał: Ali dojrzał go, pomachał również i podbiegł do nich. Uścisnęli się z Mohammedem. Jane czekała niecierpliwie, aż Ali złapie oddech.
– Rosjanie są na waszym tropie – wysapał w końcu.
Jane zamarło serce. Myślała już, że ucieczka się udała. Co się mogło stać? Ali dyszał jeszcze ciężko kilka sekund, po czym podjął:
– Masud mnie wysłał, abym was ostrzegł. Dzień po waszym odejściu przeszukali całą Dolinę Pięciu Lwów. Mieli setki helikopterów i tysiące ludzi. Ponieważ was nie znaleźli, rozesłali dzisiaj grupy pościgowe do wszystkich bocznych dolin prowadzących do Nurystanu.
– Co on mówi? – wtrącił się Ellis.
Jane podniosła rękę, by powstrzymać na chwilę Alego i przetłumaczyć jego słowa Ellisowi, który nie mógł nadążyć za szybką i zdyszaną relacją posłańca.
– Skąd wiedzą, że poszliśmy do Nurystanu? – spytał Ellis. – Mogliśmy przecież zdecydować, że ukryjemy się gdziekolwiek w tym przeklętym kraju.
Jane przetłumaczyła to pytanie Alemu. Nie wiedział.
– Czy któraś z grup pościgowych podąża tą doliną? – spytała Alego.
– Tak. Wyprzedziłem ich tuż przed przełęczą Aryu. Mogli dotrzeć do ostatniej wioski jeszcze przed zmrokiem.
– Och, nie – szepnęła zrozpaczona. Przetłumaczyła Ellisowi słowa Alego.
– W jaki sposób są w stanie poruszać się o tyle szybciej od nas? – spytała. Ellis wzruszył ramionami, a ona odpowiedziała sobie sama. – Z pewnością dlatego, że ich marszu nie opóźnia kobieta z dzieckiem. Cholera.
– Jeśli wyruszą z samego rana, dopadną nas jutro – stwierdził Ellis.
– Co robimy?
– Ruszamy natychmiast.