Jane czuła w kościach zmęczenie. Ogarnęło ją bezsensowne oburzenie na Ellisa.
– Nie lepiej gdzieś się ukryć? – spytała z irytacją w głosie.
– Gdzie? – spytał Ellis. – Tędy wiedzie tylko jedna droga. Rosjanie mają dostatecznie dużo ludzi, aby przeszukać wszystkie domy, a nie ma ich wiele. Poza tym mieszkańcy wioski niekoniecznie muszą trzymać naszą stronę. Mogą łatwo zdradzić Rosjanom, gdzie się ukryliśmy. Jedyne wyjście to utrzymywanie stałego dystansu między nami a pościgiem.
Jane spojrzała na zegarek. Była druga. Czuła, że jest gotowa ustąpić.
– Objuczę konia – powiedział Ellis. – Ty nakarm Chantal. – Przeszedł na dari i zwrócił się do Mohammeda: – Zrobisz nam herbaty? I daj Alemu coś do zjedzenia.
Jane weszła z powrotem do chaty, skończyła się ubierać i nakarmiła dziecko. Gdy to robiła, Ellis przyniósł jej słodką zieloną herbatę w kamionkowym kubku. Wypiła ją z przyjemnością.
Karmiąc małą zastanawiała się nad zaangażowaniem Jean-Pierre’a w ten nieustępliwy pościg za nią i Ellisem. Wiedziała, że brał udział w desancie na Bandę, gdyż sama go tam widziała. Podczas przeszukiwania Doliny Pięciu Lwów jego znajomość terenu musiała być nieoceniona. Zdaje sobie pewnie sprawę, że niczym psy w pogoni za szczurami polują na jego żonę i dziecko. Jak może im w tym pomagać? Urażona ambicja i zazdrość musiały sprawić, że jego miłość do niej przerodziła się w nienawiść.
Chantal miała dosyć. Jak to musi być błogo, pomyślała Jane, kiedy nie wie się nic o namiętności, zdradzie i zazdrości, kiedy nie zna się innych odczuć poza ciepłem i zimnem albo głodem lub sytością.
– Ciesz się tym, dopóki możesz, malutka – powiedziała na głos.
W pośpiechu zapięła bluzkę i wciągnęła przez głowę gruby sweter. Przewiesiła sobie przez szyję nosidełko dla Chantal, moszcząc jej wygodne posłanie. Na koniec zarzuciła na ramiona płaszcz i wyszła przed chatę.
Ellis z Mohammedem studiowali mapę przy świetle latarni. Ellis pokazał Jane trasę.
– Pójdziemy z biegiem strumienia Linar aż do miejsca, gdzie wpada do rzeki Nurystan, tam skręcimy znów w góry i podążymy jej brzegiem na północ. Potem wejdziemy w jedną z tych bocznych dolin – Mohammed nie jest w tej chwili pewny w którą – i skierujemy się na przełęcz Kantiwar. Chciałbym jeszcze dzisiaj wydostać się z doliny Nurystan – utrudni to Rosjanom podążanie naszym śladem, bo nie będą wiedzieli, którą z bocznych dolin wybraliśmy.
– Ile do niej jest? – spytała Jane.
– Tylko piętnaście mil, ale to czy będzie łatwo, czy trudno, zależy oczywiście od ukształtowania terenu.
Jane skinęła głową.
– No to ruszajmy – powiedziała. Była z siebie dumna, że powiedziała to bardziej rześko, niż się w rzeczywistości czuła.
Wyruszyli w blasku księżyca. Mohammed narzucił z miejsca szybkie tempo marszu, bezlitośnie biczując kobyłę skórzanym rzemieniem, kiedy ta próbowała się ociągać. Jane bolała trochę głowa i dokuczało przyprawiające o mdłości uczucie pustki w żołądku. Nie była jednak śpiąca, raczej podenerwowana i obolała.
Szlak w nocy wydawał jej się straszny. Jakiś czas posuwali się wśród rzadkiej trawy rosnącej nad rzeką i szło im całkiem łatwo, ale wkrótce ścieżka zaczęła się piąć zakosami pod górę, by wyprostować się znowu setki stóp wyżej i pobiec dalej krawędzią urwiska, gdzie grunt pokryty był śniegiem i Jane nie mogła się opędzić od przerażającej myśli, że może się poślizgnąć i z dzieckiem w ramionach spaść w objęcia śmierci.
Czasami stawali przed wyborem – ścieżka rozwidlała się i jedna odnoga biegła w dół, a druga pod górę. Ponieważ żadne z nich nie wiedziało, w którą z nich skręcić, zdawali się na instynkt Mohammeda. Za pierwszym razem poszli dołem i okazało się, że postąpili słusznie. Szlak poprowadził ich przez małą plażę, gdzie musieli wprawdzie brodzić po kostki w wodzie, ale zaoszczędziło im to nadłożenia drogi. Kiedy jednak przyszło im wybierać po raz drugi i znowu postanowili trzymać się brzegu rzeki, pożałowali. Około mili dalej ścieżka kończyła się na nagiej skalnej ścianie, którą obejść można było tylko wpław. Zniechęceni wrócili po własnych śladach do rozwidlenia i skręcili w ścieżkę pnącą się pod górę. Następnym razem znowu zeszli nad brzeg rzeki. Tym razem ścieżka zaprowadziła ich na występ skalny, biegnący wzdłuż ściany urwiska sto stóp nad rzeką. Kobyła zaczęła się denerwować, prawdopodobnie dlatego, że ścieżka była wąska. Jane również się bała. Światło gwiazd było zbyt słabe, by wyłuskać z mroku płynącą dołem rzekę, przez co wąwóz wydawał się jej bezdenną, ziejącą tuż obok czarną otchłanią. Maggie wciąż przystawała i Mohammed musiał szarpać za wodze, aby zmusić ją do podjęcia marszu.
Kiedy w pewnym momencie ścieżka zakręcała znikając za skarpą urwiska, Maggie spłoszyła się, zaparła i nie chciała przejść za występ. Jane cofnęła się przed kopytami przebierającej tylnymi nogami kobyły. Chantal zaczęła płakać. Albo wyczuła dramatyczny moment, albo też nie mogła zasnąć po karmieniu o drugiej nad ranem. Ellis oddał Chantal Jane i podsunął się do Mohammeda, żeby mu pomóc w szarpaninie z koniem.
Zaofiarował się, że weźmie od niego cugle, ale Mohammed odmówił opryskliwie ich oddania: jemu też udzieliło się zdenerwowanie. Ellis poprzestał na popychaniu zwierzęcia od tyłu i pokrzykiwaniach „Hej, hop, hej hop”. Jane pomyślała właśnie, że to niemal zabawne, kiedy nagle Maggie szarpnęła się gwałtownie w tył. Mohammed puścił cugle i zatoczył się, klacz zaś naparła zadem na Ellisa, przewróciła go i cofała się dalej.
Na szczęście Ellis upadł na lewo, wpadając na skalną ścianę. Kiedy cofający się koń zbliżył się do Jane i zaczął się przepychać obok niej, znajdowała się po niewłaściwej stronie ścieżki, na samej jej krawędzi. Chwyciła się umocowanej do uprzęży torby i przytrzymała jej kurczowo, aby nie dać się zepchnąć kobyle w przepaść.
– Ty głupie bydlę! – wrzasnęła. Chantal ściskana między końskim bokiem a matką również zaczęła krzyczeć. Jane bała się początkowo rozluźnić chwyt i klacz pociągnęła je kawałek do tyłu. Potem Jane ryzykując życiem puściła torbę, a jednocześnie prawą ręką chwyciła za cugle, wymacała oparcie dla stóp, przecisnęła się wzdłuż boku zwierzęcia i znalazła tuż przy jego łbie.
– Stój! – krzyknęła głośno, ciągnąc mocno za uzdę. Ku jej zaskoczeniu Maggie zatrzymała się.
Jane odwróciła się. Ellis i Mohammed podnosili się z ziemi.
– Nic wam nie jest? – spytała po francusku.
– O tyle, o ile – odpowiedział Ellis.
– Zgubiłem latarnię – stwierdził Mohammed.
– Mam nadzieję, że ci pieprzeni Sowieci mają takie same kłopoty – powiedział Ellis po angielsku.
Jane zorientowała się, że nawet nie zauważyli, jak koń o mały włos nie zepchnął jej w przepaść. Postanowiła nic im nie mówić. Oddała uzdę Ellisowi.
– Idźmy dalej – powiedziała. – Później będziemy lizać rany. – Przeszła przed Ellisa.
– Prowadź – zwróciła się do Mohammeda.
Uwolniwszy się od Maggie, Mohammed po kilku minutach poweselał. Jane ogarnęły wątpliwości, czy koń naprawdę jest im potrzebny, ale doszła do wniosku, że jednak tak – mieli zbyt dużo bagażu, by go nieść, a wszystko niezbędne – i tak powinni wziąć więcej żywności.
Przeszli szybko przez cichą, pogrążoną w śnie osadę. Właściwie było to tylko kilka chat nad wodospadem. W jednej z nich ujadał histerycznie pies, aż ktoś go uciszył przekleństwem. I znowu znaleźli się w pustkowiu.
Niebo z czarnego zrobiło się szare. Gwiazdy zaczęły znikać; dniało. Jane zastanawiała się, co robią Rosjanie. Może oficerowie podrywają właśnie na nogi swoich ludzi, budząc ich pokrzykiwaniem i rozdzielając kopniaki tym, którzy zbyt opieszale wyłażą ze śpiworów. Kucharz parzy już może kawę, a oficer dowodzący studiuje mapy. A może wstali wcześnie, jakąś godzinę temu, gdy było jeszcze ciemno, pozbierali się w ciągu paru minut i maszerują teraz gęsiego brzegiem rzeki Linar; może minęli już wioskę Linar; może wybierali same właściwe rozwidlenia i są już tylko milę od nich albo jeszcze bliżej.