Halam niósł świecową latarnię, która rzucała groteskowe cienie na ściany urwiska. Był chyba w złym humorze. Wczoraj rozpływał się w uśmiechach, wyraźnie zadowolony z udziału w tej dziwacznej wyprawie, ale tego ranka mina mu zrzedła i milczał. Ellis sądził, że spowodował to tak wczesny wymarsz.
Ścieżka wiła się podnóżem urwiska omijając wcinające się w strumień skalne występy; raz biegła tuż nad wodą, to znów pięła się aż na szczyt skarpy. Po przebyciu mniej więcej mili dotarli do miejsca, gdzie utarty szlak znikał i po lewej stronie mieli urwisko, a po prawej rzekę. Halam powiedział, że ścieżkę rozmył deszcz i żeby znaleźć obejście, będą musieli zaczekać, aż się rozwidni.
Ellisowi szkoda było czasu. Zdjął buty, ściągnął spodnie i wszedł w lodowato zimną wodę. W najgłębszym miejscu sięgała mu zaledwie do pasa i z łatwością dotarł do drugiego brzegu. Wrócił i przeprowadził Maggie, potem wrócił jeszcze raz po Jane i Chantal. Halam przeszedł na końcu, ale ponieważ mimo ciemności wstydził się rozebrać, musiał iść dalej w ociekających wodą spodniach, co jeszcze bardziej pogorszyło jego nastrój.
Minęli w ciemnościach jakaś wioskę, odprowadzani kawałek przez dwa parszywe psy obszczekujące ich z bezpiecznej odległości. Wkrótce potem brzask zarysował niebo na wschodzie i Halam zdmuchnął świecę w latarni.
Jeszcze kilka razy musieli przeprawiać się przez rzekę w miejscach, gdzie ścieżka była rozmyta albo zablokowana osuwiskami ziemi. Halam dał za wygraną i podwinął do kolan bufiaste szarawary. Przy jednej z takich przepraw spotkali nadchodzącego z przeciwnej strony podróżnego, niskiego, chudego jak szkapa człowieczka prowadzącego grubo-ogoniastą owcę, którą przeniósł przez rzekę na rękach. Halam wdał się z nim w długą pogawędkę w jakimś nurystańskim języku i z ich gestykulacji Ellis wywnioskował, że rozmawiają o szlakach przez góry. Gdy pożegnali się z podróżnym, Ellis zwrócił się w dari do Halama:
– Nie mów ludziom, dokąd idziemy. Halam udał, że nie rozumie.
Jane powtórzyła mu słowa Ellisa. Mówiła bieglej i akcentowała swoje słowa gestami i skinieniami głowy, jak to mieli w zwyczaju afgańscy mężczyźni.
– Rosjanie będą wypytywali podróżnych – wyjaśniła od siebie.
Halam chyba zrozumiał, ale dokładnie tak samo postąpił, gdy spotkali kolejnego wędrowca, młodego człowieka o groźnej powierzchowności, uzbrojonego w sędziwą strzelbę Lee-Enfielda. Ellisowi wydało się, że z ich rozmowy wyłowił wypowiedziane przez Halama słowo „Kantiwar”, nazwę przełęczy, ku której zmierzali; i w chwilę później nieznajomy powtórzył je. Ellis zdenerwował się: Halam szastał na prawo i lewo ich życiem. Ale stało się, stłumił więc pokusę wtrącenia się i czekał cierpliwie do momentu, kiedy ruszyli dalej.
Gdy tylko młodzieniec ze strzelbą zniknął im z oczu, Ellis wydarł się na Halama:
– Mówiłem ci, żebyś nie rozpowiadał ludziom, dokąd idziemy. Tym razem Halam nie udawał, że nie rozumie.
– Nic mu nie powiedziałem – żachnął się oburzony.
– Powiedziałeś – warknął z naciskiem Ellis. – Od tej chwili nie będziesz rozmawiał z żadnym przechodniem.
Halam nic nie odpowiedział.
– Nie będziesz rozmawiał z innymi podróżnymi, zrozumiałeś? – powiedziała Jane.
– Tak – odparł niechętnie Halam.
Ellis czuł przez skórę, że zamknięcie mu ust jest sprawą najwyższej wagi. Domyślał się, dlaczego Halam omawia z napotykanymi ludźmi trasę ich podróży: mogli wiedzieć o takich czynnikach jak osuwiska ziemi, lawiny śnieżne i powodzie w górach, które blokują jedną dolinę i zmuszają do wyboru innego podejścia. Fakt, że Ellis i Jane uciekają przed Rosjanami, niezupełnie do niego docierał. Istnienie różnych tras było chyba jedynym czynnikiem działającym na korzyść zbiegów, Rosjanie bowiem musieli sprawdzać wszystkie możliwości. Solidnie się napracują wypytując ludzi, zwłaszcza podróżnych, by wyeliminować niektóre szlaki. Im mniej informacji zbiorą w ten sposób, tym trudniejsze i szerzej zakrojone będą poszukiwania i tym większe będą szansę Ellisa i Jane, by się im wymknąć. Niedługo potem spotkali odzianego w białą szatę mułłę z ufarbowaną na czerwono brodą i ku rozpaczy Ellisa Halam nawiązał z nim rozmowę dokładnie w ten sam sposób co z poprzednimi dwoma podróżnymi.
Ellis wahał się tylko przez chwilę. Podszedł do Halama, pochwycił go bez ceremonii za ramiona i zmusił do podjęcia marszu.
Halam szamotał się trochę, ale szybko dał za wygraną, bo to bolało. Zawołał coś, ale mułła patrzył tylko z rozdziawionymi ustami i nie zareagował. Obejrzawszy się, Ellis zobaczył, że Jane bierze Maggie za uzdę i rusza za nim.
Po przejściu stu jardów Ellis puścił Halama mówiąc:
– Jeśli Rosjanie mnie znajdą, zabiją mnie. Dlatego nie wolno ci z nikim rozmawiać.
Halam nic nie odpowiedział, ale obraził się.
Szli tak jakiś czas, wreszcie milczenie przerwała Jane:
– Boję się, że on już się postara, abyśmy tego pożałowali.
– Też tak przypuszczam – powiedział Ellis. – Ale muszę mu jakoś zamknąć gębę.
– Wydaje mi się tylko, że można by mu inaczej przemówić do rozumu.
Ellis opanował nagły przypływ irytacji. Cisnęło mu się na usta: No to dlaczego tego nie robisz, mądralo?, ale nie był to odpowiedni moment na wszczynanie kłótni. Halam minął kolejnego wędrowca wymieniając z nim tylko najkrótsze z formalnych pozdrowień i Ellis pomyślał, że jego podejście przynosi jednak efekty.
Z początku posuwali się o wiele wolniej, niż Ellis się spodziewał. Wijąca się ścieżka, pofałdowany teren, nachylenie stoku i ciągłe zbaczanie z drogi spowodowały, że mimo zbliżającego się już południa przebyli według jego oceny cztery, najwyżej pięć mil w prostej linii. Później jednak droga stała się łatwiejsza i biegła przez las, wysoko ponad poziomem rzeki.
Nadal mniej więcej co milę natykali się na wioskę albo osadę, ale teraz w miejsce prowizorycznych drewnianych chat, piętrzących się na zboczach jedna nad drugą jak składane krzesła rzucone na stos, zaczęły się pojawiać pudełkowate domostwa z tego samego kamienia co urwiska, których czepiały się ryzykownie, niczym gniazda mew.
W południe zatrzymali się w jednej z wiosek i Halam zaprosił ich do domu na herbatę. Był to piętrowy budynek, przy czym parter służył najwyraźniej za magazyn, zupełnie jak w średniowiecznych angielskich domach, co Ellis zapamiętał z lekcji historii w dziewiątej klasie. Jane dała gospodyni małą buteleczkę różowej mikstury przeciw pasożytom jelit dla jej dzieci i otrzymała w zamian pieczony na blasze chleb oraz wyśmienity ser z koziego mleka. Siedzieli wokół otwartego paleniska na kobiercach rozłożonych na glinianej podłodze, pod dachem z topolowych belek pokrytym wierzbowym gontem. Nie było tu komina i dym z palenisku dryfował pod dach, by w końcu przesączyć się na zewnątrz przez szpary między gontami; to dlatego, domyślił się Ellis, te domy nie mają sufitów.
Najchętniej dałby Jane odpocząć po posiłku, ale nie chciał ryzykować, bo nie wiedział, jak blisko mogą już być Rosjanie. Wyglądała na zmęczoną, ale miała jeszcze zapas sił. Natychmiastowy wymarsz miał też i tę zaletę, że uniemożliwiał Halamowi wdanie się w rozmowę z mieszkańcami wioski.
Jednak gdy szli dalej doliną, Ellis obserwował Jane bacznie. Podał jej uzdę Maggie, a sam wziął na ręce Chantal oceniając, że niesienie dziecka jest bardziej męczące.
Za każdym razem, gdy natykali się na prowadzącą w kierunku zachodnim dolinę boczną, Halam zatrzymywał się, rozglądał po niej uważnie, po czym potrząsał głową i ruszał dalej. Najwyraźniej nie znal dobrze drogi, chociaż zaprzeczył temu zdecydowanie, kiedy Jane spytała go wprost. Ellisa doprowadzało to do szewskiej pasji, zwłaszcza że tak bardzo pragnął wydostać się wreszcie z doliny Nurystan; uspokajał się jednak myślą, że jeśli Halam nie jest pewien, w którą dolinę skręcić, to Rosjanie tym bardziej nie będą mogli dojść, którą z dróg wybrali zbiegowie. Zaczynał się już zastanawiać, czy Halam kiedykolwiek zdecyduje się skręcić, kiedy ten w końcu zatrzymał się w miejscu, gdzie szemrzący strumyk wpadał do rzeki Nurystan i oznajmił, że dalej pójdą tą doliną. Sprawiał wrażenie, jakby chciał się zatrzymać na odpoczynek, aby odwlec chwilę opuszczenia znajomego terytorium, ale Ellisowi się śpieszyło.